Marketing i Biznes Biznes Monika Kamińska: Jeśli masz prowadzić bloga, musisz utrzymywać się z własnych produktów

Monika Kamińska: Jeśli masz prowadzić bloga, musisz utrzymywać się z własnych produktów

Monika Kamińska: Jeśli masz prowadzić bloga, musisz utrzymywać się z własnych produktów

Prowadzisz firmę? Dołącz do Founders Mind, najlepszej konferencji dla biznesu w Polsce

Sprawdź szczegóły wydarzenia

Monika Kamińska to kobieta z wyjątkową energią. Prowadzi popularnego bloga lifestylowego Black Dresses oraz butik i sklep internetowy z ubraniami własnej marki. Biznes idzie na tyle dobrze, że Monika Kamińska zrezygnowała z początkowych planów bycia logopedą artystycznym. 


Monika Kamińska

Zanim jednak zajęła się biznesem, studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu jest filologiem polskim, a jej specjalizacja to logopedia. Później zrobił studia podyplomowe z pedagogiki specjalnej, które dają uprawnienia do pracy w szkołach specjalnych, a w międzyczasie podyplomówkę z PR-u.

– Pomysł był taki, abym na wszelki wypadek miała dwa różne wykształcenia, gdyby okazało się po studiach, że nie mogę znaleźć pracy jako logopeda – mówi Monika Kamińska, która w efekcie skończyła z trzema dyplomami, uruchomiła bloga i otworzyła własną markę modową Monika Kamińska.

Jesteś głodny biznesowej wiedzy? Dołącz do Newslettera Przedsiębiorcy.

Czy w czasach studiów miałaś jakąś cechę charakteru, która wyróżniała Cię od rówieśników? Wszyscy np. szli na imprezę, a Ty się uczyłaś?

Nie byłam święta. Pierwsze dwa lata studiów przeimprezowałam, chociaż muszę przyznać, że wyróżniała mnie systematyczna praca – a to miało swoje początki znacznie wcześniej. Już w gimnazjum wszyscy się ze mnie śmiali, że mój grafik nie wygląda standardowo, bo uczęszczałam na kółka dziennikarskie i teatralne.

Sama szukałaś tych dodatkowych zajęć, czy rodzice je znajdywali?

W pierwszej klasie gimnazjum zainteresowałam się poezją śpiewaną, skąd poszłam w kierunku teatru. Słuchałam Osieckiej, potem wymyśliłam sobie, że będę pisarzem. 

Wydaje mi się, że moja mama wiedziała o moich zainteresowaniach, bo pewnego dnia zjawiała się obok mnie z gazetą, mówiąc: „patrz, dziecko, warsztaty dziennikarskie”. Ja na to: „ale dla studentów”, a ona: „to co, poważnie wyglądasz” i mnie tam zawiozła. Nie było jednak tak, że mama wymyśliła sobie, że mam się zająć tym lub tym. Bardzo chciałam pojechać na te warsztaty i faktycznie w trzeciej klasie gimnazjum pojawiłam się na warsztatach dziennikarskich dla studentów.

Jak sobie radziłaś w gronie starszych uczestników?

Wbrew pozorom bardzo dobrze, bo zawsze zachowywałam się znacznie poważniej niż mój wiek na to wskazywał. Na pierwszych warsztatach zostaliśmy podzieleni na grupy. Usiadłam ze swoją grupą, z którą musiałam napisać notkę prasową – wtedy pierwszy raz w życiu dowiedziałam się, co to jest notatka prasowa. Dostaliśmy od prowadzącego wszystkie informacje, które powinny się w niej znaleźć, i napisałam ją najlepiej ze wszystkich. Ale to wynikało z faktu, że nie miałam zielonego pojęcia, jak to zrobić, więc pisałam dokładnie tak, jak przed chwilą zostało to wytłumaczone, czyli de facto uczyłam się od zera, a nie jak inni poprawiałam swoje złe nawyki na lepsze.

Czyli reszta była skażona doświadczeniem?

Mogło tak być. Ostatnio uczestniczyłam w pewnym szkoleniu branżowym i tam znów przeżyłam dokładnie taką samą sytuację. Znalazłam się w grupie doświadczonych osób i mimo że nie byłam najlepsza, to w zadaniach zawsze byłam na podium. Okazało się, że zadziałała ta sama zasada: nie zmieniałam nawyków, uczyłam się od zera.

Na wszystko sobie zapracowałaś, tak?

Tak. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś powinien mi coś dać. Będąc na studiach, moim jedynym celem była chęć zostania najlepszym logopedą w kraju. I robiłam wszystko, żeby to mi się udało. Pewnie nie byłam z tego powodu zbyt lubianą osobą. Po tym dwu i pół roku imprezowania uczestniczyłam we wszystkich zajęciach szkolnych, byłam w zasadzie na każdej konferencji logopedycznej. Wszystkie pieniądze, jakie dostałam od rodziców albo jakie zarobiłam dzięki korepetycjom, wydawałam na szkolenia logopedyczne. Porobiłam ich naprawdę bardzo dużo. Potem zrobiłam studia z pedagogiki specjalnej. Angażowałam się w mnóstwo akcji naukowych. Będąc studentką, publikowałam w pismach naukowych i występowałam nawet na konferencjach, i to nie na studenckich, więc łatwo nie było.

Na czwartym i piątym roku studiów pojechałam jako prelegent na konferencję z ludźmi, którzy byli moimi wykładowcami. I byłam tam najmłodszym uczestnikiem, przez co musiałam się wykazać. I znowu miałam jedno z lepszych wystąpień, bo przygotowywałam się w asyście specjalisty od wystąpień publicznych. 

Niestety konferencje naukowe są jednymi z gorszych pod względem wystąpień publicznych. Po prostu przychodzi pan doktor i czyta z kartki przez pół godziny. 

Zdarzało się, że jeździłam na szkolenia z norweskimi logopedkami po różnych miastach. Zawsze coś robiłam. Wychodziłam z założenia, że logopedia to dość szeroka dziedzina, po której musisz wybrać, czy chcesz zajmować się osobami ze spektrum autyzmu, osobami z niepełnosprawnościami, czy pacjentami po tracheotomii. I ja na początku, idąc na studia logopedyczne, ubzdurałam sobie, że chcę zostać logopedą artystycznym i zajmować się aktorami. Ale szybki research rynku pokazał, że aktorów w Warszawie mamy 24 na roku w Akademii Teatralnej i oni mają już logopedę. Plątałam się więc trochę pomiędzy tymi dziedzinami logopedii, nie do końca wiedząc, czym konkretnie chcę się zająć. Stwierdziłam, że nauczę się wszystkiego, a potem coś sobie z tego wybiorę.

Brzmi, jakbyś wiedziała, że zawsze sobie poradzisz. Jesteś pewna siebie?

Teraz tak. W tamtych czasach? Absolutnie nie.

Dlaczego?

Chyba trudno być pewnym siebie 20-latkiem na konferencji naukowej dla doktorów habilitowanych.

Wydaje mi się, że samo uczestnictwo w takiej konferencji świadczy o pewności siebie.

Może więc byłam pewna siebie, ale na pewno ekstremalnie zestresowana. Niestety jestem perfekcjonistą, człowiekiem, który potrafi przeoczyć, że coś mu się udało, a zorientuje się o tym dopiero po fakcie. I nigdy nie byłam z siebie do końca zadowolona. Często wydawało mi się, że wszystko robię źle. Ale jeśli kilkanaście osób powie Ci, że robisz coś dobrze, to ma to też wpływ na Twoją pewność siebie. Uważam więc, że pewność siebie kształtuje się z wiekiem i że 20-latek jej nie ma.

Natomiast zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli czegoś nie umiem, to należy się tego nauczyć. Gdy siedziałam na szkoleniu i pytano, kto chce być ochotnikiem, to zawsze zgłaszałam się pierwsza. Wszyscy w tym momencie się bali, że okaże się, że nie czegoś nie umieją, a ja uważam, że chyba po to tu jesteśmy, aby się tego nauczyć. Wychodziłam więc z założenia, że jeśli zgłoszę się na ochotnika, to nauczę się 10 razy szybciej, niż siedząc na widowni.

Czy przez takie podejście czasem nie ponosiłaś konsekwencji?

Tak. Gdybym wiedziała, na czym polega prowadzenie butiku, to bym go nie otworzyła. Gdybym wiedziała, z jakim stresem wiąże się wystąpienie na konferencji naukowej, to w życiu bym na nią nie pojechała. Więc dobrze, że nie wiedziałam.

Jest takie powiedzenie: znajdź osobę, która nie wie, że czegoś się nie da, i ona to zrobi. Dlatego dzieci mają łatwość w pokonywaniu pewnych przeszkód, bo one nie wiedzą, że się czegoś nie da.

Bardzo szybko podejmuję decyzje, bo ich nie analizuję za długo. Myślę, że tak właśnie było w poprzednich latach. Jeśli chciałam coś zrobić, wiedziałam, że mogę, to zgłaszałam się i tam szłam, a nie zastanawiam się, czy mi wyjdzie, nie wyjdzie, bo mam wrażenie, że marnowałabym czas na te dywagacje.

Kiedy zaczęłaś blogować?

Mając 14-15 lat wymyśliłam sobie, że zostanę pisarzem, więc przeszłam do działania i po prostu założyłam bloga. Pisałam w nim recenzje teatralne i pamiętniczki. Ta blogosfera 16-17 lat temu wyglądała inaczej niż dziś. To było na Onecie, gdzie jeszcze wtedy była „Księga gości”, na którą można było się wpisać, gdy ktoś odwiedził bloga. Ja tam siedziałam cały czas, czego moja mama nie pochwalała, ale teraz się z niej śmieję i mówię, że przydało się to siedzenie w internecie. A tak w ogóle to miałam aż cztery blogi.

Czyli pierwszy był 15-16 lat temu?

Tak, ale zmieniałam nazwy, zmieniałam tematykę. Taka dłuższa przerwa w pisaniu trwała półtora roku. To było wtedy, gdy imprezowałam na studiach.

Kiedy powstał Twój aktualny blog?

W 2011 roku.

Wtedy ten rynek blogosfery, zwłaszcza fashion, spłycany był do szafiarstwa.

Rok 2011 to był moment, gdy nikt nie wiedział, że są blogi. Lata 2013-2015 były takim złotym czasem największej fali dla blogerów, największych pieniędzy z reklam, największej ilości wyjazdów i najszybszych wzrostów. A w 2011 roku jeszcze tego nie było i wszyscy ukrywaliśmy przed znajomymi, że mamy blogi, bo wstyd było się przyznać. Ten, kto chciał pisać, to pisał.

Monika Kamińska

Zaczęłaś prowadzić bloga, będąc na etacie?

Na studiach, jeszcze przed rozpoczęciem pracy. Jak zdawałam egzamin magisterski lub była sesja, to przez tydzień nie było wpisu na blogu. I nie mogłam tego wtedy przeżyć. Denerwowałam się, że nie zrobię żadnego wpisu, bo mam dużo nauki. Potem, gdy już pracowałam na etacie, ten problem się zmniejszył, bo po pracy wracałam do domu i mogłam już sobie spokojnie pisać.

Jak łączyłaś blogowanie z innymi obowiązkami? Pisałaś na przykład raz w tygodniu?

Nie. Pisałam na spontanie. Bywało, że powstawały trzy wpisy jednego dnia. Po prostu siadałam i pisałam. Nie robiłam researchu ani zdjęć, nie planowałam.

Blog modowy bez zdjęć? Dziwne.

Miałam bloga lifestyle’owego. Nigdy nie miałam bloga stricte modowego. Od czasu do czasu robiłam zdjęcia. To, co pisałam, przypominało bardziej felietony. Po prostu coś tam poruszyło mnie w ciągu dnia, więc chciałam o tym napisać i to skomentować, np. spektakl teatralny. Na początku ten lifestyle sprowadzał się do tego, że pomiędzy zdjęciami modowymi były zdjęcia śniadań.

Nie obawiałaś się łatki osoby, która chodzi na ścianki i robi fotki?

Poszłam ze dwa razy na ściankę, ale uciekłam do toalety, gdy robili zdjęcia. W pewnym momencie się tego przestraszyłam, gdy zaczęłam poważnie szukać pracy i nie zostałam zatrudniona. Zapytałam, dlaczego? Odpowiedź była absurdalna. Powiedziano mi, że chodziło o mowę ciała: „miała pani za bardzo zamkniętą postawę na rozmowie”. Miałam też za małe doświadczenie, tylko że to doświadczenie było widać w moim CV, które im wysłałam. Można więc było mnie nie zapraszać. 

Widać było, że ta osoba, która mnie rekrutowała, chciała, bym ją zapytała: „czy to przez tego bloga?”. Ale odparłam: „Dziękuję, do widzenia. Dwa dni temu dostałam inna pracę”, co zresztą było prawdą. Dlatego też tak odważnie zapytałam o powód. Ale faktycznie, gdy szukałam pracy, to blogi kojarzyły się trochę z obciachem, a z blogerek modowych się naśmiewano.

Co wtedy czułaś?

Nie było mi przykro. Widziałam, że to może stanowić problem w robieniu kariery logopedycznej. Zresztą gdy pracowałam w szkole na etacie przez dwa lata udawało mi się ukryć fakt, że miałam bloga lifestyle’owego. Dopiero gdy podjęłam decyzję o zwolnieniu, to ktoś się połapał, że go prowadzę. I wiedziałam, że to może stanowić problem, natomiast nie odczuwałam na poziomie emocjonalnym, że jest mi przykro albo że świat jest niesprawiedliwy. Po prostu przyjęłam fakt, że tak jest, że komuś może się to nie podobać.

Nie przejmowałaś się więc tym, co środowisko pozablogowe sobie o Tobie myśli?

Tak, ale musisz wziąć pod uwagę to, że ja musiałam bardzo uważać, pisząc tego bloga i jednocześnie pracując w szkole. Zwracałam uwagę na to, co piszę na blogu, np. ominęła mnie góra pieniędzy z reklam alkoholu, bo wiedziałam, że jako pedagog nie mogę sobie na to pozwolić. Nie mogłam też napisać żadnego bardziej ostrego tekstu, a niejeden raz miałam taką ochotę. Nie wiem, czy mnie to nie uratowało przed jakimiś błędami, bo mając dwadzieścia lat, nie napisałabym tego, co mając trzydzieści, ale wiedziałam, że nie do końca mogę, bo rodzice dzieci mogą to znaleźć. 

Wolałam nie stracić pracy z powodu tego, że po godzinach wypisuję głupoty na blogu albo że ktoś mnie zdenerwował i rzucam przekleństwami. Na to musiałam uważać. Wydaje mi się, że z perspektywy czasu takie podejście wymusiło na mnie trochę więcej kreatywności, bo jakoś trzeba było w tej blogosferze zwrócić na siebie uwagę, a nie mogłam używać najprostszych chwytów.

Nie miałaś takiego poczucia, że nie możesz się wyrazić, że nie możesz czegoś powiedzieć, bo ktoś to może inaczej zinterpretować?

Wiele razy przeprowadziłam taką autocenzurę we własnej głowie, mając na względzie to, że niekoniecznie chciało mi się wdawać w dyskusje w internecie. 

Wiedziałam, że to, co chciałam napisać, można zinterpretować na różne sposoby. 

Raz postanowiłam połączyć to wszystko w całość i wykorzystać bloga w słusznej sprawie. Napisałam tekst, że w ciąży nie można wypić nawet pół lampki alkoholu. To jest temat, o którym nadal ludzie nie wiedzą. Niektórzy uważają, że od czasu do czasu można wypić winko w ciąży. Prawda jest taka, że do tej pory nie ma żadnych badań, które określiłyby dozwoloną ilość alkoholu dla kobiety w ciąży, ale to nie oznacza, że można go pić. A i tak była burza. Pisano: „A mój ginekolog powiedział, że można wypić lampkę na rozluźnienie”. I nie wiem, czy przez to mi się trochę nie odechciało. To było sześć lat temu i ten temat ciągnie się dalej. Inni blogerzy poruszają ten sam temat i u nich pojawiają się te same komentarze. Być może powinnam bardziej walczyć o uświadamianie społeczeństwa.

Jak się czułaś, gdy ktoś Cię atakował?

Pierwszymi ataki byłam strasznie przerażona. Niemniej już na samym początku blogowania twardo postawiłam granicę – nie pokazuję swojego życia prywatnego, nie pokazuję swojej rodziny ani znajomych, którzy nie są blogerami. Do tej pory trzymam się tych zasad. Nie chciałam, aby ktoś grzebał w moim życiu prywatnym. 

Te pierwsze hejty bardzo przeżywaliśmy. Ta blogosfera w Warszawie była dość malutka, my się wszyscy znaliśmy prywatnie, bo się spotykaliśmy, więc było nam łatwiej przez to przejść. Okazywało się, że to nie tylko o mnie piszą: „tyle chodzi na siłownię, a dalej gruba”, „w czerwonej szmince wyglądasz jak transwestyta”. Ja i tak miałam łagodnych hejterów. Z czasem okazało się, że naprawdę nie ma się czym przejmować, a już na pewno nie powinniśmy przejmować się opiniami anonimowych ludzi z Internetu, którzy zamiast zdjęcia profilowego mają zbliżenie na oko swojego kota.

Kiedy zarobiłaś pierwsze pieniądze na blogu?

Pamiętam tylko liczbę unikalnych użytkowników. Tomek Tomczyk powiedział mi, że dopóki nie będę mieć 20 tys. unikalnych użytkowników, to nie mogę wziąć reklamy. I żeby nigdy nie brać tańszej niż tysiąc złotych. Chodziło o to, by nie rozdrabniać się, nie angażować w robienie reklam, tylko pisać bloga i czekać na ten moment, gdy blog będzie na tyle duży, żeby i temu reklamodawcy się to opłacało, aby też nie robić ludzi w wała, że mam pięć tysięcy unikalnych użytkowników, wpis czyta tylko 500 osób, a ja pobieram pieniądze nie wiadomo za co.

Czyli dopiero po przekroczeniu 20 tys. użytkowników pobrałaś pierwsze wynagrodzenie?

Tak, czekałam do 20 000. 

Kiedyś było dużo łatwiej zebrać 20 tys. użytkowników niż teraz. W dzisiejszych czasach to wszystko jest rozproszone, bo jest dużo więcej blogów, mediów itd. 

Dzisiaj zaczęłabyś w ten sam sposób?

Gdybym teraz zaczynała, to pewnie na Instagramie. Mogłabym zaczynać na YouTubie. Ale nie zaczynałabym od bloga. Natomiast myślę, że w ciągu pięciu lat to wszystko jest do powtórzenia, tylko na innym medium.

Czyli zmieniają się warunki gry. Musimy się do nich dostosować. I to jest do powtórzenia, tylko trzeba iść z duchem czasu.

Tak, tylko że trzeba to zrobić zupełnie inaczej. Myślę, że w ciągu pięciu lat spokojnie można zrobić coś od zera.

Nie myślałaś czasem, żeby rzucić to blogowanie? Zwłaszcza kiedy nie było efektów.

Nie, dlatego, że bardzo szybko zaczęłam zarabiać na blogu. Gdy nadeszła era pieniędzy na blogu, to ja już byłam PR-owcem z dyplomem z wyróżnieniem. I kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze pieniądze z agencji, to było chyba po dwóch albo trzech latach prowadzenia bloga „Black Dresses”. W momencie gdy zgłaszały się do mnie agencje, to było łatwiej, bo wiedziałam, jak z nimi rozmawiać, a oni wiedzieli, jak ze mną rozmawiać. Ja wykorzystałam wiedzę PR-ową w realizowaniu tych kampanii, więc robiłam je lepiej.

To znaczy, że miałaś przewagę.

Gdy studiowałam PR, to nikt przez rok w ogóle nie użył słowa „bloger”, ale cała wiedza dotycząca budowania wizerunku posłużyła mi do tego, aby szybciej wypromować bloga, bo potraktowałam go jako produkt. I zajęłam się budowaniem wizerunku siebie jako blogera. Tak samo łatwo było z reklamami.

Nie obawiasz się, że stając się bardzo silną marką osobistą ten biznes bez Ciebie nie mógłby funkcjonować?

Pewnego razu wyłapałam ten moment i postanowiłam zrobić wszystko, aby temu zapobiec. Butik jest w stanie teraz funkcjonować samodzielnie, ma menedżera itd. Staram się, aby jak najwięcej obowiązków nie wymagało mojej fizycznej obecności, bo zdaję sobie sprawę z tego, że nie da się skalować biznesu, robiąc wszystko samemu.

W Stanach Zjednoczonych obserwuje się taki nurt, że blogerzy łączą siły. Jak to było w Waszym przypadku, Twoim i Romana Zaczkiewicza? Kto wyszedł z pomysłem takiej kooperacji?

Wszystko zaczęło się od Romana, który jako pierwszy miał bardzo sprecyzowaną tematykę bloga. Prowadzi on bloga Szarmant.pl na temat męskiej elegancji. To jest chyba jedyny przypadek w moim życiu, że się spotkaliśmy, chociaż nikt nie kazał mi chodzić na te spotkania blogerów, sama chodziłam. Roman pokazywał mi tkaniny i czym się różni wełna od poliestru. Wtedy tego nie wiedziałam. Jak się dowiedziałam, to zorientowałam się, że mam sam poliester w szafie i trzeba byłoby z tym skończyć. 

Ruszyłam więc dziarsko na zakupy. Przeszłam całą Warszawę i w możliwie każdym sklepie na pytanie, czy dostanę elegancką, czarną sukienkę z naturalnej tkaniny, sprzedawczynie reagowały śmiechem. Naturalną tkaniną była wtedy wyłącznie dresówka, czyli takie dresowe sukienki z bawełny, cała reszta eleganckich sukienek to był poliester i poliamid. Więc postanowiłam sobie tę sukienkę uszyć.

Stwierdziłam, że skoro szyję dla siebie, to trochę sprzedam na blogu. To wtedy nie był jeszcze moment zakładania własnych biznesów przez blogerów. Chyba byłam jedną z pierwszych, które to zrobiły. Stwierdziłam, że skoro już to robię dla siebie, to na pewno nie tylko ja tego szukam, ale inni też, więc uszyjmy tych ubrań trochę więcej. I stworzyłam wtedy dwa modele sukienek, które zaczęłam sprzedawać jeszcze przez wtyczkę na blogu, to nie był nawet sklep internetowy, więc stany magazynowe na rozmiary nie wchodziły w grę. 

Te sukienki uszyte były przez szwalnie, wystopniowane w całej rozmiarówce i przygotowane pod konkretną sprzedaż. Okazało się, że to był hit sprzedażowy. To się podobno nie dzieje w markach modowych, a tu wyskoczyła blogerka lifestyle’owa z dwiema sukienkami z wełny, które w dodatku nie były najtańsze. Bo jak miałyby być, skoro były z wełny? Ale nie da się ukryć, że gdy uruchomiłam sklep, to od razu miałam sprzedaż.

Klienci codziennie kupowali, czy od czasu do czasu?

Wysyłki odbywały się tylko dwa dni w tygodniu, a przecież ja wtedy pracowałam jako logopeda w szkole, a na pocztę nie miałam po drodze. Okazało się, że zamówienia się kumulowały, a ludzie najwięcej zamawiali w ostatniej chwili. Nie dało się tego w żaden sposób inaczej zorganizować, szczególnie że ta poczta pod Warszawą była czynna w różnych godzinach, np. w środy od 8 do 15, a w czwartki od 15 do 20. Zdarzało się więc, że gdy wychodziłam z pracy, to ona była zamknięta i nie miałabym tego jak wysłać danego dnia. Niestety nie wpadłam na to, aby napisać w sklepie, że czas wysyłki to siedem dni roboczych.

Czy nie było tak, że ludzie niecierpliwią się? Pytali, gdzie moja sukienka?

Jeśli były takie pytania, to ja im osobiście odpisywałam, bo to nie była taka skala, abym nie mogła odpisać na każdego maila. Teraz zdarza się, że sklep on-line ma 30 maili, a klienci nie poczekają, tylko piszą na Instagramie: „Pół godziny temu napisałam maila do sklepu on-line, nikt mi nie odpisał”. Takie sytuacje zdarzają się szczególnie po Black Friday. 

Ludzie w całym kraju kupują wtedy w promocji, ale mogliby się domyślić, że dostawa paczki opóźni się z powodu tego, że kurierzy są przeciążeni. My wysyłaliśmy maile z informacją, że paczka została wysłana w momencie, gdy kurier zabierał od nas paczki. I to jeszcze z opóźnieniem, aby on miał ten jeden dzień więcej. A klienci dzwonili z pytaniami, dlaczego paczka nie doszła, przecież zawsze dochodziła w 24 godziny.

Stali klienci oczekują, że to Ty spakujesz tę paczkę?

Tak, jest takie oczekiwanie. Nie dziwię się, bo kiedyś sama je pakowałam. Wszystko kiedyś robiłam sama. Nie miałam nikogo do pomocy. Wtedy pokazywałam na Snapchacie, że ja to sama pakuję i wysyłam. Tylko że w pewnym momencie firma rozrosła się i zaczęły to robić inne osoby, przy czym z szacunku do pracowników bardzo rzadko ich pokazuję. Czasem oznaczam jakichś sprzedawców, którzy mają swojego Instagrama, oczywiście za ich zgodą. Natomiast powszechnie nie pokazuję osób, które nie funkcjonują na Instagramie bądź w internecie. Trudno więc było moim odbiorcom zorientować się, że to już nie ja pakuję ich zamówienia.

Czujesz się bardziej przedsiębiorcą, czy blogerem?

Przedsiębiorcą, który wyrósł z blogosfery. Bez bloga na pewno nie miałabym firmy.

Więc nie odcinasz się od korzeni, ale jednocześnie widzisz, że ten background zabiera mniej czasu niż kiedyś.

Zdecydowanie tak. W tym momencie blogowanie wróciło u mnie do początków, czyli do hobby.

Jesteś rozpoznawalną blogerką?

Raczej nie. Ja zawsze na zewnątrz wyglądam inaczej niż na blogu. Gdy mnie gdzieś spotkasz incognito, to będę w dresie. Czasem zdarzało się, że zostałam rozpoznana. Najczęściej Roman jest rozpoznawany od razu, bo chodzi w garniturze. Ale też wie, że czasami trzeba założyć dżinsy i t-shirta urlopie. Jego rozpoznawalność jest większa z tego powodu, że jest bardziej charakterystyczny, bo w garniturze wygląda się zawsze mniej więcej tak samo. On nie może związać włosów, rozpuścić czy zakręcić. Jak pokazał się w jakiejś konkretnej stylizacji na blogu, a potem wyszliśmy gdzieś razem, to łatwo było go rozpoznać.

Dużo powiedziałaś o tym, co Roman wniósł do Twojego życia jako przedsiębiorca. A jak to funkcjonuje w butiku?

Mamy dwie osobne działalności.

Jaki jest podział tych biznesów?

Najpierw opowiem o tym, jak to wyglądało po tych dwóch sukienkach. 

Zorientowałam się, że ubrania z naturalnych tkanin stanowią lukę na rynku. Postanowiłam zrobić sześć innych kolorów i postawiłam profesjonalny sklep internetowy. Zbudowałam go sama w dwa tygodnie na Shoplo. Miałam nawet modelkę do zdjęć. Te sukienki zaczęły się dość regularnie sprzedawać. Pojawiały się pytania odnośnie tego, czy można je przymierzyć w Warszawie. 

Roman miał już wtedy swój Showroom na Poznańskiej z dodatkami typu krawaty, muszki itp, więc szybko postanowiliśmy, że skoro klientki chcą przymierzyć te sukienki, to może lepiej niech zrobią to tam, bo może przyjdą z partnerem. 

Uznaliśmy, że to się bardziej opłaca. I tak krok po kroku i on rozwijał tę markę, i ja. Ja miałam więcej produktów. Roman w końcu po roku lub dwóch oferował gotowy garnitur w sprzedaży. I klienci też się przyzwyczaili, że jesteśmy razem w jednym miejscu. Więc gdy postanowiliśmy wynająć butik, to nie było innej opcji, jak tylko zrobić to razem. Wynajęcie butiku samodzielnej jednej marki to bardzo duże ryzyko. 

Zresztą nie tylko my jesteśmy połączeni. Na Koszykowej jest Chylak i Le Petit Trou, czyli torebki i bielizna, bo to się bardziej opłaca. Butik cały czas na siebie zarabia i uznaliśmy, że lepiej, jeśli koszty będą dzielone na pół, bo jeśli ktoś do Romana nie przyjdzie, to przyjdzie do mnie.

Czy zdarza się, że nap. przychodzi mężczyzna i kupuje coś w prezencie dla swojej partnerki?

Niezbyt często, ale zdarzają się tacy panowie. Mamy pary, które przychodzą razem, mamy pary, które przychodzą po prezenty, natomiast butiku byśmy z tego nie utrzymali. Lepsze w tym momencie jest to, że jeśli u mnie jest zastój przez miesiąc, to u Romana nie. Więc zawsze się coś dzieje. Dzięki temu możemy sobie zapewnić zatrudnienie ludzi na stałe, bo wiemy, że będziemy mogli im zapłacić. Bo jak coś siądzie w jednej marce, to jest mniejsze ryzyko, że siądzie dwóch naraz.

Co dla Ciebie jest ważniejszym źródeł dochodu: butik off-line, czy internet?

Trudno powiedzieć. W butiku masz te pieniądze od razu, bo my nie mamy możliwości zwrotu. Wynika to z faktu, że po wełnianych ubraniach nie widać, czy były noszone. 

Baliśmy się, że ubrania będą wypożyczane, a zaraz potem zwracane. Dzięki temu te pieniądze mamy od razu. Szyjemy także na miarę, co generuje o wiele wyższe paragony, niż sprzedaż czapek. Jest możliwość personalizacji butów. Jeśli klientka przyszła po czarne balerinki, a takich nie było, to wyciągamy jej 30 rodzajów skór i ona może sobie skórę wybrać, ale zapłaci więcej. Produktu na zamówienie też nie można zwracać, więc te pieniądze są pewniejsze. 

W przypadku sklepu internetowego jest tak, że czasami ktoś zamówi 10 rzeczy, a osiem zwróci. I zwroty generują dość duży problem. Byłam bardziej szczęśliwa, gdyby to było pół na pół, i w grudniu prawie udało nam się to osiągnąć. Sklep internetowy osiągnął minimalnie większy obrót niż butik. W listopadzie po Black Friday sklep internetowy zrobił 4 razy większy obrót niż butik. I butik nas za to znienawidził, bo klienci wykupili wszystko w nocy. A jak wiadomo tego typu promocje włącza się w tym dniu w czwartek o 20. Więc rano do 11, kiedy butik został otwarty, to połowy rzeczy już nie było. Więc było trochę gorzej, a jak wiadomo, butik też musi wyrobić swoje obroty. Ale w grudniu udało się to wypośrodkować.

Prowadzisz biznes intuicyjnie, „na czuja”, czy raczej cały czas się dokształcasz?

Robię dokładnie to samo, co robiłam na studiach, tylko z wiedzą e-commerce’ową, marketingową, której jako PR-owiec nie miałam, bo marketingu musiałam się nauczyć sama od zera. Więc cały czas chodzę na jakieś szkolenia, konferencje, czytam mnóstwo gazet, artykułów. W zasadzie co tydzień jest coś nowego.

Czy do promocji sklepu internetowego używasz płatnych reklama na Facebooku i Google AdWords?

Google AdWords nie używam, bo niejeden raz się sparzyłam i to na ludziach, którzy mi to mieli ustawiać. Zatrudniam głównie freelancerów do ustawiania Google Ads. Mam taką zasadę, że bardzo ostrożnie dysponuję budżetem. I ostatniemu panu od Google Ads dałam budżet 500 zł miesięcznie, co pewnie jest żartem, ale dobrze, że tak zrobiłam. Okazało się, że bez poinformowania mnie ustawił kampanię na kilka tysięcy, stwierdzając sam sobie, że budżet 500 zł to żart i żenada. 

Na szczęście trzy dni później nie pracował, bo się zorientowałam, i ten budżet nie przekroczył tych kilku tysięcy. Co by było gdybym dała mu 5 tys., a on by stwierdził, że żenada i ustawiłby kampanię o jedno zero więcej? Więc zawsze gdy zatrudniam kogoś do tego typu rzeczy, które zlecam na zewnątrz, to zaczynam od bardzo małej sumy. I im mniej, tym lepiej. I dopiero gdy jestem zadowolona, to mogę tę sumę podnosić. To się tyczy takich samych rzeczy jak zamawianie ubrań. Pierwszą serię ubrań zamawiam bardzo małą, żeby nie ryzykować. Jak okaże się, że ten produkt się sprzeda, to kupujemy, doszywamy, produkujemy go więcej. Ale zaczynamy od najniższych stawek i ilości. Jeśli chodzi o Facebooka, to sam ustawiałam reklamy do listopada tego roku. Oddałam tę funkcję na zewnątrz przed Black Friday.

Agencji czy freelancerowi?

Freelancer. Nie miałam już czasu. Myślę, że robiłabym to dalej chałupniczą metodą. Ale całkiem nieźle mi szło. Jednak w pewnym momencie to mnie przerosło, bo jak mam poświęcać na to cały dzień, to lepiej niech ktoś to zrobi za mnie, a ja w tym czasie zajmę się innymi obowiązkami.

Monika Kamińska

Czy blog generuje przychód?

Tak, dużą część, ale pół roku temu pobił go Instagram, a dokładniej instastory. Zacznijmy od tego, że Instagram jest w tym momencie głównym medium, w którym mam 10 tys. followersów. Najwięcej wejść do sklepu mam właśnie z Instagrama. I mam tak niskie reklamy, że nikt nie może mi uwierzyć, że mam tyle wejść. Ale to wynika z tego, że mam dobrze klikalne zdjęcia. 

Blog jest drugi w tym momencie. Długo był pierwszy, natomiast gdy zauważyłam, że to Instagram Stories sprzedaje się bardzo dobrze, to szybko się przerzuciłam i w zasadzie siedzę na tym Instagramie non stop. Stąd on jest pierwszy, a nie blog. Bloga potraktowałam jako darmowe narzędzie do SEO. Więc wszystkie wpisy są poprzestawiane pod SEO. Wpisy, które nie dotyczą butiku, a generują najwięcej wejść z wyszukiwarki, mają w środku banery przekierowujące do sklepu.

Nowe wpisy przyczyniają się do wzrostu sprzedaży?

Rok temu w listopadzie widziałam to ostatni raz. Od tamtej pory nigdy nie wrzuciłam produktu jako pierwszego na bloga. Rok temu ostatni raz wrzuciłam płaszcze. I to były pierwsze płaszcze mojej marki. I zrobiłam to tego samego dnia co na Facebooku. A teraz jeżeli mamy nowy produkt, to zaczynamy od instastory. I to faktycznie daje rezultat. Dochodzi nawet do tego, że jak coś pokażę na instastory, to jest od razu wykupione.

Robiąc instastory możesz pozyskać nawet dziesiątki zamówień?

Podchodzi pod setki. Jak dodaliśmy swetry, to cała kolekcja, która była ustawiona na trzymiesięczną sprzedaż, wyprzedała się w dwa lub trzy dni. To było kilkaset swetrów. To była największa sprzedaż, jaką zrobiłam na Instagram Stories.

Nie kusi Cię więc, żeby aktywniej działać na Instagramie?

Rok temu ktoś mi powiedział, że jest mnie za dużo w social media. Uznałam jednak, że to nie prawda. Jeżeli dla tej osoby jest mnie za dużo, to może przestać być moim followersem. W Stories jest tak samo jak z krótkimi i długimi newsletterami. W dużą ilością Stories jest mi łatwiej zaangażować ludzi. Na pewno część po drodze odpadnie, ale ci, którzy dojdą do końca, będą już tak zaangażowani, że oni pod koniec kupią.

A propos Instagrama, czy obserwujesz, jak to się dzieje na zachodzie i starasz się niektóre rzeczy tu, na rodzimym rynku testować lub kopiować?

Na zachodzie Instagram Stories jest gorzej rozwinięty niż w Polsce. Influencerzy nie obrabiają aż tak zdjęć, nie przygotowują Stories idealnych, nie znają aplikacji, nie dbają do końca o jakość. Wrzucają po prostu na żywo to co robią, czy to ma sens, czy go nie ma. 

Czy masz jakieś wzorce w Polsce?

Najładniejszego wizualnie Instagrama robiła kiedyś Jessica. Miała tam sztukę, a nie instastory. Okazało się, że jednak takie zbyt dopracowane instastory to nie to i trzeba to mocno przeplatać gadaniem do kamery. Ale świetne instastory robi Ola Budzyńska, czyli „Pani swojego czasu”. Ona zawsze robi napisy. Następnie Aśka Banaszewska, która przyczyniła się do rozwoju tego, żeby instastory wyglądały w Polsce ładnie. Dużo rozmawiam też ze swoimi znajomymi blogerami, którzy coś tam robią na Instagramie. Dużo rozmawiam z Anną Sudoł, która zajmuje się kuchnią wegańską. Ona sprzedała dom i zaczęła jeździć po świecie. Ma teraz 20 tys. followersów i faktycznie mocno pocisnęła tego Instagrama. Usiadła nad tym i zaczęła pracować. 

Czy te rozmowy zakulisowe z innymi blogerami mocno Cię kierunkują?

Cała blogosfera w Polsce to robiła i robi, bo teraz jest dużo konferencji. Kiedyś po konferencjach spotykaliśmy się i wymienialiśmy pomysłami na rozwój bloga i Instagrama, a teraz na rozwój własnych biznesów. Bo blogosfery nie nauczysz się ze szkoleń, a przynajmniej takich najnowszych rzeczy, które można wyłapać i trzeba je szybko wdrażać, bo one w tym miesiącu działają, a w przyszłym już nie będą. Na instastory jest dużo takich trendów, że masz tydzień na ich zrobienie i albo je robisz, albo nie. A po dwóch tygodniach nikt nie może na to patrzeć, bo wszyscy już to zrobili. Więc jedyną drogą jest rozmawianie ze znajomymi i wyłapywanie tego, co można zrobić. 

Te rozmowy zakulisowe na początku blogosfery dawały mi połowę rozwoju. Teraz jest tego znacznie mniej, bo mamy mniej czasu na to, aby dyskutować. Rok temu z Anną Sudoł  pojechałyśmy do Rzymu tylko po to, żeby ogarnąć robienie zdjęć na Instagram. Kupiłyśmy sobie w styczniu bilet do Rzymu na trzy dni. Każda z nas była już w Rzymie i jedynym pomysłem było zrobienie ładnych zdjęć. Plan był taki, aby ogarnąć Instagram, posiedzieć wieczorem i poanalizować hashtagi u innych, u siebie, ponagrywać jakieś stories. Jak masz drugiego blogera na wyjeździe, to wiadomo, że możesz więcej z tego wycisnąć, bo po pierwsze nikt Ci nie powie, że nie możesz fotografować pizzy przez 30 min. Ten wyjazd dał Ance dużo więcej niż mi. Ja uświadomiłam sobie to, że Instagram wymaga tak olbrzymiej pracy, że nie jestem w stanie inwestować w to aż tyle czasu.

Czy masz możliwość, aby wieczorem usiąść spokojnie i przeanalizować, co wchodzi, co nie, co się sprzedaje, co nie?

Jak nie ma czasu na analizy, co się sprzedaje, co nie, to znaczy, że wszystko się sprzedaje. Jak masz za dużo czasu na analizę, to znaczy, że jest za mały ruch. 

Zazwyczaj w styczniu jest zawsze najmniej pracy i jest najspokojniej. To taki moment, gdy zaglądam we wszystkie raporty, sprawdzam sprzedaż i ją analizuję. Jeśli coś się nie sprzedaje, to to wycofujemy. Chociaż bywa różnie. Teraz mamy taki hit sprzedażowy, że cały rok sprzedajemy balerinki. Ich sprzedaż wzrosła, gdy zmieniliśmy ich kolor na czarny. Wydawało mi się, że czarne balerinki są wszędzie, więc nie będziemy robić czarnych. 

Zrobiliśmy czerwone i wiosenne liliowe z perełką, ale sprzedawały się bez szału. W końcu pod koniec sierpnia zrobiliśmy czarne, uważając, że i tak już jest za późno. Pokazałam je na instastory, wrzuciłam ich zdjęcie do sklepu. I te czarne balerinki zaczęły się sprzedawać w gigantycznej ilości. Nie nadążaliśmy z ich produkcją, a sprzedawały się aż do końca października, bo jesień była ciepła. Ludzie kupowali je do chodzenia na zewnątrz, a potem już tylko do biura. Nie powinnam była wprowadzać trzeciego koloru butów, bo analiza sprzedaży sugerowała co innego.

Monika Kamińska

Czy zanim wprowadzisz coś nowego, uszyjesz, to opiniujesz to ze swoją społecznością?

Czasami wrzucam zapowiedzi, natomiast nigdy nie pytam: „czy byś to kupiła?”, bo to nie ma żadnego przełożenia. Tim Ferriss pisze w książce 4-godzinny tydzień pracy, aby nie pytać ludzi, czy to kupią, tylko żeby kazać im kupić. Deklarowanie, że ktoś coś od Ciebie kupi nie da Ci gwarancji, że naprawdę to zrobi. Mamy listę oczekujących przy produktach w sklepie. Ludzie zapisują się na nią mailowo. I wiadomo, że nie wszyscy spośród nich kupią, ale też nie wszyscy, którzy chcą kupić, są do niej zapisani. Potem można dosprzedawać innymi kanałami. To pozwala coś oszacować. Jeśli nie sto osób z listy oczekujących, to sto osób z innych kanałów zakupi.

Co sądzisz o tym, że blogerzy idą w stronę własnych produktów, nie wspominając już o kursach cyfrowych i e-bookach?

Jako że jesteśmy jedną z najbardziej rozwiniętych blogosfer na świecie, to nic dziwnego, że doszliśmy do tego, że jednak zarabianie na kampaniach reklamowych to nie jest stałe i pewne źródło utrzymania. Była też duża moda na zwalnianie się z pracy i bycie blogerem. Więc część blogerów musiała przerzucić się z reklam na własne produkty. Myślę, że to jest naturalna ewolucja. Nie można mieć 30 lat i być na łasce reklamodawców. Jeżeli mamy mieć te blogi i z nich się utrzymywać, to musi to być z własnych produktów, a nie czekania na maila od reklamodawcy.

Nadal masz zakładkę „Współpraca”.

Nie realizuję jednak współprac, poza długofalowymi współpracami z jedną marką. Ale póki co wszystkie propozycje poodrzucałam. Ta zakładka służy temu, aby nie musieć odpisywać na maile. Chociaż zdarza mi się otrzymywać propozycje, np. niektórzy oferują mi barter. To mnie bawi, bo to oznacza, że albo wiedzą, jakie mam możliwości sprzedażowe i umiejętności, a ja je wyceniam dość drogo – w tym sensie, że umiem sprzedać swoje rzeczy, więc jak mam reklamować czyjeś, to chcę dokładnie tyle samo pieniędzy, ile bym zarobiła na swoich produktach.

Co Cię stresuje w pracy nad butikiem?

Najbardziej stresująca sytuacja miała miejsce w zeszłym roku, gdy te małe firmy (moja i Romana) zaczęły nam zamieniać się w średnie. Tempo wzrostu sprzedaży było znacznie szybsze, niż byliśmy w stanie to ogarnąć. Musieliśmy bardzo szybko powiększyć zespół obsługujący butik, bo nie dawaliśmy rady obsługiwać klientów. W grudniu zatrudniliśmy osobę odpowiedzialną za customer service. Byłam przerażona tym faktem, bo wiadomo, mając mało zamówień, masz mało błędów, a mając dużo zamówień, masz ich dużo. Zawsze możesz trafić na ludzi, którzy zareagują na to w sposób żywiołowy, co rozumiem, gdyż sama bardzo często reaguję bardzo żywiołowo. Ale jeśli chcieliśmy się rozwijać, to musieliśmy wyeliminować te podstawowe błędy. Bardzo trudne było procedurowanie całego butiku, czyli osadzenie całej jego działalności na procedurach, rozpisanie ich.

Brzmi to jak poważna firma.

Nadszedł taki moment, w którym bez procedur nie byliśmy w stanie wdrażać nowej osoby. Gdy wchodził jakiś nowy pracownik, to musiałam wdrożyć go ja, co było bez sensu, bo miałam tydzień wyjęty z życia. Zamiast projektować następną kolekcję, musiałam tłumaczyć pracownikowi, jak obsługiwać kasę fiskalną. 

Mamy menedżera. Procedury są spisane, pracownicy są pod niektórymi, tymi trudniejszymi, podpisani, żeby było, że przeczytali. Nie dało się bez tego rozwijać, bo mielibyśmy przez to ekstremalny bajzel. A przez to można najwięcej stracić, czyli na tym, że nie ma procedur, a co za tym idzie – odpowiedniej obsługi klienta. 

Przykładowo: co ma zrobić osoba wysyłająca paczki, jeżeli online sprzedała się dokładnie ta sama rzecz, która sprzedała się przed chwilą w butiku, i ona nie ma już co wysłać? Procedura jest taka, że osoba wysyłająca paczki online pisze maila, proponuje inny produkt lub rabat na produkt z tej samej kategorii, lub próbuje to domówić w jeszcze jednej sztuce i czas oczekiwania się wydłuża. Przy większych błędach wysyłaliśmy nawet całe opakowanie krówek i skarpetki z odręcznie napisanymi przeprosinami. W procedurach jest rozpisane całe pole możliwości, co zrobić w przypadku takiego błędu.

Czy czytałaś jakieś książki o zarządzaniu, sporządzając te procedury?

Poszłam na kilka sesji do psychologa biznesu. Oznajmił, że brakuje mi tych procedur. Następnie wyjaśnił, jak mam je napisać, jak w innych firmach to funkcjonuje, jak bardzo szczegółowo to zrobić i jak to egzekwować. To jest taka osoba, która wchodzi do firm w krytycznych sytuacjach i pomaga uporządkować to, co się w nich dzieje. Akurat ona do nas nie weszła, ja poszłam do niej i tłumaczyła mi krok po kroku, jak powinnam to zrobić.

Podziel się

Zostaw komentarz

Najnowsze

Powered by: unstudio.pl