Zarządza agencją tech-PR z Tajlandii. Marcel Płoszczyński opowiada o cyfrowym nomadyzmie i media relations
26.04.2021 | Autor: Damian Jemioło
Marcel Płoszczyński to CEO Lightbe - agencji, którą określa mianem tech-PR. Swoją karierę zaczynał w mediach, pracując m.in. z TVN-em. Dziś - z Tajlandii - zarządza agencją, która skupia się przede wszystkim na PR polskich firm technologicznych. Agencja Płoszczyńskiego wygenerowała ponad milion zł ekwiwalentu reklamowego w dwa miesiące. Rozmawiamy z Marcelem o początkach jego kariery, cyfrowym nomadyzmie, życiu w Tajlandii, PR i... uduchowieniu.
Prowadzisz firmę? Ucz się od najlepszych w branży i wyjedź w gronie innych przedsiębiorców na Founders Camp
Wypełnij niezobowiązujący formularz już terazJak to się stało, że dziennikarz stał się właścicielem agencji PR? Jak wspominasz pracę w mediach?
Pracę typowego dziennikarza – polegającą na pisaniu newsów – wykonywałem niecały rok, a że portal traktował raczej o tematach niezbyt poważnych, to wolałbym nie określać tego mianem dziennikarstwa. Dziennikarzem nigdy za bardzo się nie czułem. Do PR przeszedłem dość szybko, choć – przyznam bez bicia – była to przypadkowa decyzja. Usłyszałem kiedyś, że szczęście jest wtedy, gdy okazja spotyka się z przygotowaniem. Tak troszkę było w moim przypadku. Na rozmowę rekrutacyjną, która jak się teraz okazuje, ukierunkowała moje całe życie zawodowe, zaprosiła mnie koleżanka, a jako że zawsze lubiłem nowe wyzwania, to pomyślałem – spróbuję. Nie miałem pojęcia, że ta przygoda będzie trwać tak długo i przerodzi się w coś tak poważnego.
Przeszukałem Google w poszukiwaniu informacji o Tobie i natrafiłem na materiały programu „Na poddaszu”, w którym rozmawiałeś z różnymi kaznodziejami, pastorami czy byłymi okultystami. To dosyć interesujące, bo w internecie często o samym sobie pisałeś, jako o entuzjaście technologii, a w „Na poddaszu” poruszałeś bardzo mistyczne i uduchowione tematy. Dlaczego tak? Taka była formuła programu i ot, zwykła praca dla Ciebie – czy może kryje się za tym coś więcej? Czy Marcel jest uduchowionym tech-entuzjastą?
“Na poddaszu” to program, który – razem ze znanym operatorem filmowym Adamem Bajerskim i jego żoną Ewą – tworzyliśmy poniekąd hobbistycznie, chociaż w gruncie rzeczy wynikało to z poczucia misji. Każdy z nas przeżył w swoim życiu moment nawrócenia. Jako że doświadczyliśmy Boga, w naszych serca pojawiło się pragnienie, aby dzielić się tym, co odkryliśmy. Pokazać, że można żyć zupełnie inaczej, poza mainstreamem, że istnieje rzeczywistość, z której niewiele osób zdaje sobie sprawę. Nie jestem katolikiem. Nie przynależę też do żadnej chrześcijańskiej denominacji, a jednak staram się podążać za Chrystusem i mam wokół siebie ludzi, którzy żyją podobnie. Wiem, że brzmi to, jak błąd w Matrixie, bo we współczesnej Polsce istnieje potrzeba jednoznacznej kategoryzacji i ciężko jest pozostać “gdzieś pomiędzy”. Podobne mechanizmy wyraźnie widać również w USA, gdzie prawda przestała się liczyć, a jej miejsce zajął trybalizm – przynależność plemienna.
To istny raj dla polityków, którzy doskonale rozumieją tę dynamikę i wykorzystują ją przy każdej możliwej okazji. Media robią zresztą podobnie. Ta machina jest już tak rozpędzona, że trudno ją zatrzymać. Ważną rolę odgrywają tu nowe technologie. Nasze życie przeniosło się do internetu, a algorytmy mediów społecznościowych pozamykały nas w informacyjnych bańkach. Mamy do dyspozycji dziesiątki nowych kanałów komunikacji, a coraz gorzej radzimy sobie w rozmawianiu ze sobą. Nie chcę być częścią takiego świata i nie zamierzam grać według jego zasad. Dlatego cieszę się, że nazwałeś mnie uduchowionym tech-entuzjastą, bo przełamuje to jeden z utartych schematów.
Prowadzisz hobbystycznie blog Poniosło.pl, gdzie opisujesz swoje przygody w Tajlandii. Czy ta poboczna działalność kiedykolwiek skonwertowała? Czy pozyskałeś jakiegoś klienta do swojej agencji dzięki temu lub zainteresowałeś swoją osobą media?
Na „Poniosło” nigdy nie planowałem zarabiać. Gdybym miał taki zamiar, to robiłbym YouTube’a i Instagrama. Blog powstał raczej dla mojej przyjemności. Chciałem zebrać w jednym miejscu ciekawe historie i spisywać swoje przemyślenia, ale interesy agencji stały w hierarchii wartości wyżej, w związku z czym każdą wolną chwilę poświęcam na rozwój Lightbe.
Mam znajomych w Tajlandii, którzy nagrywają filmy i zabiera im to dość dużo czasu. Myślałem nad tym przez chwilę, ale doszedłem do wniosku, że nie chcę na siłę szukać tematów, kiedy tak naprawdę nie mam niczego do powiedzenia. Nie czułbym się dobrze, nagrywając relację z tego, jak popijam smażony ryż cukrem z tajską herbatą. Materiałów o tym, jakie są ceny w sklepach czy najlepsze atrakcje turystyczne jest w sieci dziesiątki tysięcy. Jeśli miałbym coś tworzyć, to coś poważnego, głębokiego i ciekawego. A na to potrzeba czasu, dobrego sprzętu i umiejętności. Tego pierwszego brakuje chyba najbardziej. Stworzyłem bloga, gdzie publikuję jeden tekst na pół roku i wydaje mi się, że na razie ta częstotliwość się nie zmieni. Wcześniej ustaliliśmy, że nigdy nie byłem dziennikarzem. Blogerem chyba również nie jestem.
Co spowodowało, że przeniosłeś się do Tajlandii? Choć to piękny kraj, to z czysto prawnego punktu widzenia nie-obywatele nie mają tam jakoś szczególnie ułatwionego życia biznesowego. Podobno problematycznym jest nawet zakup nieruchomości, jeśli jest się cudzoziemcem.
To prawda. Farangowie – tym słowem w Tajlandii określa się białego człowieka – pod wieloma względami nie mają tu łatwo. Otrzymanie obywatelstwa to skomplikowany proces, wymagający m.in. dobrej znajomości języka, dlatego na taki krok decyduje się zaledwie garstka osób. Bez obywatelstwa nie kupisz ziemi, opieka medyczna kosztuje kosmiczne pieniądze, a na dodatek trzeba nieustannie ścierać się z urzędem imigracyjnym. Za wizę oczywiście trzeba zapłacić, podobnie zresztą jak za jej przedłużenie. Cały system skonstruowany jest tak, żeby obcokrajowcy zostawili w tajskich urzędach, jak najwięcej pieniędzy – legalnie lub nie. Na razie moja agencja zarejestrowana jest w Polsce. Nie otworzę firmy w Tajlandii, jeśli nie będzie to koniecznością, ponieważ obcokrajowiec może mieć w niej jedynie 49% udziałów. Pozostałe 51% musi być w rękach obywateli Tajlandii. Są oczywiście mechanizmy, które uniemożliwiają przegłosowanie większościowego inwestora, ale w praktyce bywa różnie i wiele osób przejechało się na takich interesach. Tajskie prawo pod tym względem pozostawia wiele do życzenia. W mojej ocenie jest po prostu niesprawiedliwe, a często nawet – nie egzekwowane. Parę lat temu portal BBC opublikował artykuł zatytułowany “The Phuket property nightmare”. Opowiada on historię oszukanego przez Tajów Brytyjczyka oraz jego zmagania ze skorumpowanym systemem prawnym, przypominające walkę z wiatrakami. Lekturę tego artykułu polecam każdemu, kto zastanawia się nad zakupem nieruchomości w Tajlandii.
Minusów życia i prowadzenia biznesu w Krainie Uśmiechu jest sporo, lecz plusów – przynajmniej dla mnie – o wiele więcej. Czasem mam wrażenie, jakbym przeniósł się do Polski z początku lat 90, tyle że z zapętlonym latem. Nie chodzi o system polityczny, bo powtarzające się pucze, plastelinowa demokracja, za którą kryją się nieprzerwane rządy junty, niewiele mają wspólnego z politycznym porządkiem raczkującej III RP.
Tymczasem w powietrzu, obok smrodu fabryk kauczukowych, czuć chaotyczną wolność i energię, która sprawia, że chce się żyć, doświadczać i próbować. Tajlandia przypomina dziki zachód, w którego chaosie kryje się swego rodzaju piękno. W Europie Zachodniej wszystko jest poukładane, przewidywalne i nudne. Być może taka jest cena postępu. Ja dużo lepiej czuję się, jadąc skuterem bez kasku, drogą przecinającą wyspę, kiedy z każdej strony otacza mnie dżungla, hipnotyzująca dźwięcznym koncertem natury, gdzie rolę muzyków przejęły ptaki i owady. W tym świecie, problemy, jakimi żyje Polska czy Europa, wydają się odległe, śmieszne i nieracjonalne, a myślenie o nich – niepotrzebne. Łatwiej skupić się na tym, co w życiu ważne i być obecnym tu i teraz. Najgorsze co można zrobić, to chwycić za telefon, odpalić media społecznościowe. Zła dieta, również ta duchowa, ma swoje konsekwencje, dlatego zamiast publicystyki czy newsów, staram się czytać książki. Obiecałem sobie również, że nie będę wdawał się w ideologiczne spory na Facebooku, na którym ograniczyłem swoją aktywność do niezbędnego minimum. Moja relacja z tym serwisem jest dość toksyczna. Nie lubię go z wielu powodów, głównie ze względu na cenzurę i manipulację algorytmami, lecz niestety jesteśmy na siebie skazani.
Jak godzisz różnice w strefach czasowych ze świadczeniem usług dla firm w Polsce i skąd takie aprobujące nastawienie wobec pracy zdalnej?
Zawsze wolałem pracować zdalnie. Łatwiej mi się skupić, kiedy siedzę w kawiarni czy na tarasie i samemu zarządzam swoim czasem. Nie mam jeszcze dzieci, więc praca z domu nie sprawia mi większych problemów. Nauczyłem się nakładać sobie ograniczenia. Dwie-trzy godziny przed snem odkładam komputer i odcinam się od spraw firmowych. Gdy tego nie robię, mam wrażenie, że jestem w pracy całą dobę, a to męczy i negatywnie wpływa na produktywność. Mam to szczęście, że w Azji Południowo-Wschodniej dzień zaczyna się pięć lub sześć godzin później – w zależności czy w Polsce mamy czas letni, czy zimowy. Zdarzało się wielokrotnie, że od wczesnego rana siedziałem nad projektami, podczas gdy moi klienci jeszcze smacznie spali. Są sytuacje, w których różnica czasowa okazuje się niezwykle przydatna. Zazwyczaj jednak wykorzystuję poranki na siłownię i inne prywatne sprawy, a i tak zaczynam pracę jako pierwszy.
Żyję tak już prawie trzy lata. Gdy zaczynałem, było to czymś wyjątkowym – cyfrowy nomadyzm itd. Pamiętam rozmowę sprzedażową z pewną panią, pełniącą ważną funkcję w korporacji. Gdy dowiedziała się, że mieszkam za granicą, chęci nawiązania z nami współpracy błyskawicznie wyparowały. Stwierdziła, że nie będzie pracować kimś, z kim nie może spotkać się twarzą w twarz i wypić kawy. Taka postawa nie była rzadkością. Potem przyszedł COVID i cały świat dostosował się do mnie. (śmiech)
Prawda jest taka, że od wielu lat posiadamy technologię umożliwiającą pracę zdalną ze sprawnością nieodbiegającą od tej stacjonarnej, ale z jakiegoś powodu korzystaliśmy z nich od święta. Potrzebna była pandemia, abyśmy ten rozwój dogonili mentalnie, dostosowując kulturę pracy do współczesnych możliwości technologicznych. W przypadku agencji PR brak dużego biura lub nieposiadanie go w ogóle oznacza mniejsze koszty operacyjne, co pozytywnie przekłada się na wycenę usług.
Twoja agencja świadczy też usługi dla firm i marek w Azji?
Na razie działamy jedynie na polskim rynku. Myślałem o filii w Tajlandii, ale niemożność kontroli jakości materiałów prasowych pod kątem języka, skutecznie mnie do tego zniechęciła. Być może w przyszłości pochylimy się nad innymi rynkami, np. Singapurem. W USA panuje przekonanie, że firmę najlepiej zakładać w najbliższym sąsiedztwie konkurencji. Idąc tym tropem Singapur – będący domem dla wielu agencji PR specjalizujących się w obsłudze firm technologicznych – wydaje się idealnym miejscem na ekspansję.
Co według Ciebie jest najważniejsze przy przeprowadzce do Tajlandii przy jednoczesnym prowadzeniu biznesu?
Przed wylotem z Polski stanąłem na głowie, żeby załatwić wszystkie ważne sprawy, których ogarnięcie mogło wymagać powrotu do kraju. Miałem wprawdzie profil zaufany, ale wolałem nie ryzykować. Wyremontowałem i wynająłem moje warszawskie mieszkanie, a większość prywatnych rzeczy dałem na przechowanie rodzinie. Tajlandia miała być jedynie przystankiem. Plan był taki, że zostanę cyfrowym nomadą, pracującym zdalnie z różnych zakątków świata. Wszystkie one miały charakteryzować się pewną wspólną cechą – wiecznym latem. Nie cierpię, gdy na dworze jest zimno i szaro, czyli tak, jak w Polsce przez ponad pół roku. Nic więc dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność, błyskawicznie ewakuowałem się w tropiki. 3 grudnia 2018 r. wsiadłem w Ubera i udałem się na lotnisko z biletem w jedną stronę. Byłem szczęśliwy, bo w końcu zrobiłem to, o czym marzyłem przez wiele lat. Najbardziej ekscytująca w tym wszystkim była wielka niewiadoma. Wiedziałem, że jest to nowy początek i że moje życie zmieni się nie do poznania, ale jakie będzie? Nie miałem zielonego pojęcia. Po dwóch miesiącach w Tajlandii miałem udać się na Filipiny. Tak się jednak nie stało. Zostałem w Tajlandii, a rok później wybuchła pandemia, uniemożliwiając mi swobodne podróżowanie po Azji.
Wracając do Twojego pytania, dla osób pracujących zdalnie, Tajlandia to miejsce niemal idealne. Szybki, tani i wszechobecny internet – również mobilny – umożliwia pracę nawet na odległych wyspach, takich jak Ko Lipe czy Ko Tao. Jedzenie jest tanie i smaczne, a w miejscach turystycznych nie brakuje kuchni włoskiej, japońskiej czy indyjskiej. Niedrogie są również mieszkania. W Chonburi za 1000 zł można wynająć jednopokojowy apartament w nowoczesnym kondominium z basenem i siłownią. Na Koh Samui za podobny standard zapłacimy 1500 zł, ale jeśli ktoś chce zaoszczędzić, to pokój z klimatyzacją znajdzie nawet za kilkaset złotych. Obiad w tajskiej knajpie dla lokalsów to koszt rzędu 9 zł, a w miejscach nieturystycznych – około 6. Jeśli musimy dzwonić na polskie numery, to z pomocą przychodzą aplikacje typu Viber, z abonamentem na rozmowy bez limitu, dostępnym za 20 zł z hakiem miesięcznie. Dążę do tego, że praca w Polsce, a życie w Tajlandii to model, który jest nie tylko funkcjonalny, lecz również się opłaca.
Lightbe określasz jako „a tech PR agency” – co masz przez to na myśli?
Muszę Cię rozczarować. W Lightbe nadal pracują ludzie – nie roboty. Nie pamiętam, ile napisanych przeze mnie artykułów dotyczyło automatyzacji. Wiem tylko, że było ich dużo, a mimo to nadal polegamy na sile ludzkiego intelektu. Wspomniany przez Ciebie tagline wziął się stąd, że naszymi klientami są przede wszystkim firmy z branży technologicznej, działające w modelu B2B. Chciałem to jakoś zasygnalizować.
Jak udało Ci się przekonać do współpracy CEO Sembot.com Bartosza Ferenca? On sam na LinkedIn pisał, że był wielokrotnie rozczarowany czołowymi postaciami świata public relations w Polsce.
Wierciłem mu dziurę w brzuchu przez wiele miesięcy. Dwa razy próbowaliśmy nawiązać współpracę, lecz udało się dopiero za trzecim. Nie wiem czemu Bartka rozczarowały czołowe postacie polskiego świata PR. Wydaje mi się, że poszło o stosunek wartości do ceny. Wiele agencji cierpi na przerost formy nad treścią. Tworzą pięknie opakowane oferty, podparte ambitnymi, wielostronicowymi strategiami i analizami, lecz w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że efekty realizowanych przez nie działań są mało zadowalające.
Dlaczego działania PR-owe Twojej agencji tak bardzo skupiają się na współpracy z mediami?
Tego przede wszystkim oczekują od nasi klienci, którzy inwestując pieniądze w promocję, oczekują mierzalnych efektów. Nad reklamą można zapanować, wszystko dokładnie zaplanować, a efekt z łatwością zmierzyć. PR jest o wiele bardziej nieprzewidywalny. Niektóre działania okażą się niezwykle skuteczne, inne wręcz przeciwnie. Postanowiliśmy więc skupić się na tym, co przynosi wymierne efekty, czyli na media relations. Zrealizowane w tym roku badanie Strefy Group wykazało, że 58 proc. firm korzysta z tego kanału do dystrybucji treści. Takie działania, umiejętnie prowadzone, przynoszą efekty, których osiągnięcie innymi kanałami komunikacji, wymagało wielokrotnie większego budżetu. Podczas gdy firmy tną koszty na lewo i prawo, PR jawi się jako optymalna forma promocji, idealna na trudne czasy.
Tylko dla jednego z naszych klientów z rynku finansowego, w dwa ostatnie miesiąc I kwartału 2021 wygenerowaliśmy ekwiwalent reklamowy w wysokości 1 260 000 zł, docierając z przekazem do 530 tys. osób.
Za media relations, poza doskonałym stosunkiem ceny do wartości, przemawia również fakt, że jako społeczeństwo więcej czasu spędzamy w Internecie, konsumując treści. Firmy, które kierują swoją ofertę do „Internetów”, powinny wykorzystywać wszystkie możliwe kanały komunikacji, szczególną uwagę poświęcając tym najważniejszym. Do tej grupy bez wątpienia zaliczyć można portale i serwisy internetowe.
Zostaw komentarz