Kamil Jakuza Jaczyński był dziennikarzem hiphopowym na początku lat 2000. Był jednym z pierwszych autorów portalu Hip-hop.pl, znany w środowisku także jako juror walk freestyle’owych WBW. Od ponad 10 lat pełni funkcję dyrektora wykonawczego wytwórni Wielkie Joł – założonej przez Jacka “Tede” Granieckiego. W rozmowie z Marketing i Biznes odsłania kulisy funkcjonowania oficyny, wskazuje na problemy związane z prawem autorskim w cyfrowym świecie, komentuje nawyki konsumenckie generacji Y i Z oraz wyjawia, jaka technologia obecnie stanowi dla niego największą zagadkę.
Daniel Kotliński, Marketing i Biznes: Opowiedz, jakie ścieżki doprowadziły cię do miejsca, w którym obecnie jesteś.
Kamil Jakuza Jaczyński, Wielkie Joł: Na początku kariery zawodowej, krótko po maturze, zacząłem pracę w korporacji. Zajmowałem się monitoringiem radiowym w CR Media. Nauczyło mnie to pracy w zespole, w specyficznym, korporacyjnym środowisku – ze wszystkimi tego plusami i minusami. Później byłem traffic managerem w Adnecie i Sabeli, serwując kreacje reklamowe na czołowych portalach informacyjnych w Polsce. Przez jakiś czas zajmowałem się PR-em i marketingiem w wypożyczalni aut, która specjalizowała się w… polonii amerykańskiej.
Specyficzny klient.
I specyficzna komunikacja. Styl, powiedziałbym, na Dolly Parton z polskim akcentem (śmiech) – goście byli witani na lotnisku piernikowym sercem. Ale dobrze to wspominam. W międzyczasie, głównie z pasji, zajmowałem się dziennikarstwem hiphopowym. W 2004 roku chłopaki z Wielkiego Joł zaproponowali mi współpracę promocyjną przy wytwórni.
Znaliście się wcześniej?
Tak, na płaszczyźnie dziennikarskiej – robiłem z nimi wywiady i relacje z koncertów. W 2006 roku mieliśmy ‘restrukturyzację’; odszedł wspólnik Jacka (Jacek Graniecki, Tede – przyp. red.), Dj Ostasz, a ja objąłem funkcję specjalisty ds. public relations Wielkie Joł (dziś jako Największe Joł – NWJ).
Pamiętasz początki sceny internetowej w Polsce.
Zupełnym początków nie pamiętam, dla mnie to był przełom wieków. Ale to były początki pisania o hip-hopie w sieci. Byłem jednym z pierwszych redaktorów Hip-hop.pl i na pewno pierwszym, który pracował poza siedzibą w Szczecinie. Do dziś mam legitymację prasową z numerem 3!
Pierwsze dwie należały do założycieli portalu?
Tak, do Sebastiana Mulińskiego i Pawła Fornalskiego, tworzących dzisiejsze IAI. Ten serwis był naprawdę potężny, w najlepszych czasach wydawaliśmy także pismo drukowane, mieliśmy mnóstwo partnerstw z brandami działającymi w środowisku HH. Myślę, że to było kluczem do nawiązania współpracy z Wielkie Joł.
Zacząłeś pracę po drugiej stronie barykady.
Tak, ale czułem się od początku dobrze na tym miejscu – wiedziałem, jak funkcjonuje branża medialna, miałem dużo kontaktów, wiedziałem, czego oczekuje się od wytwórni. Doświadczenie korporacyjne też było przydatne – jestem jedyną osobą w ekipie tutaj, która ma praktykę w tak zwanej ‘normalnej pracy’ (śmiech), biurowej, ale z artystami to nie zawsze tak działa.
Ale jesteś też specjalistą z zakresu praw autorskich.
Nie, nie nazwałbym się specjalistą; raczej aktywistą. Pracuję w branży, znam wielu artystów, rozmawiam z nimi – i wyciągam wnioski. Mówiąc krótko – obecne prawo autorskie nie jest dostosowane do rzeczywistości i ja chciałbym to zmienić, ale nie poprzez zwiększenie kontroli, a raczej liberalizację szczególnie w zakresie user generated content. I nie boję się tego mówić, choć jest to głos opozycyjny w stosunku do tego co mówią OZZ.
Organizacje zbiorowego zarządzania są przecież po to, aby dbać o swoich członków.
…dbają w sposób bardzo ‘swoisty’. Można zapoznać się z raportami z przepływów finansowych – odsyłam do publikacji Fundacji Republikańskiej czy Klubu Jagiellońskiego – aby dowiedzieć się, jak to działa.
Na czym polega problem?
Ogólnie rzecz biorąc, na nie do końca słusznej repartycji środków w nie do końca dostosowanym prawie autorskim do czasów, w których żyjemy. I żeby nie było – bardzo doceniam działania zbiorowego zarządu, bo zdaję sobię sprawę, z konieczności takiego czy innego obsługiwania artystów w tym zakresie. Jedynie chętnie i otwarcie dyskutuję co do słuszności pewnych wizji rozwoju branży muzycznej. Czasem mam wrażenie że niektórzy nie chcą iść z duchem czasu.
Czasów cyfrowych.
Właśnie. Tu dobrym przykładem jest opłata reprograficzna. Jakiś czas temu wybuchła afera, że “artyści chcą, abyśmy płacili więcej za urządzenia mobilne, ponieważ są to urządzenia, na których można zapisywać muzykę” – więc powinna być doliczona tzw. opłata od czystych nośników. I oczywiście przała się fala hejtu nad głowami twórców i wykonawców. Zacząłem zastanawiać się, którzy artyści konkretnie tego oczekują.
Czyżby organizacje wypowiedziały się za nich?
Dokładnie. Zacząłem zastanawiać się nad sensownością istnienia opłaty reprograficznej – i doszedłem do punktu, w którym wydaje mi się to nonsensem!
Co to w ogóle jest za opłata?
To opłata pobierana od domniemanej szkody, którą możesz poczynić na rzecz artysty, kopiując jego dzieło. Ale mamy w prawie autorskim sytuację ‘dozwolonego użytku’, który de facto tę opłatę generuje.
Dozwolony użytek?
Oznacza, że możesz skopiować sobie dzieło na użytek swój, znajomych i rodziny. To prawo powstawało przed szeroką adaptacją internetu, w czasach, kiedy ktoś o naprawdę rozbudowanej sieci kontaktów był w bezpośredniej zależności z kilkudziesięcioma osobami. Setką, powiedzmy.
W dzisiejszych czasach twoi ‘znajomi’ do kontakty na Facebooku, których możesz mieć nawet kilka tysięcy. A czy twoimi znajomymi są członkowie zamkniętej grupy na tym portalu?
Jeśli jest ich tam 5 tysięcy… no nie wiem.
Ale załóżmy, że grupa nazywa się ‘najwięksi fani zespołu X’. Aktywnie dyskutujecie, wymieniacie się opiniami, jesteście na stopie koleżeńskiej. Idźmy dalej. Wyobraźmy sobie sytuację, w której – do wielu adresatów – wysyłany jest mail. I zupełnie przypadkiem, w polu adresowym, wpiszesz kogoś, kto nie jest twoim znajomym. Naruszasz więc prawo autorskie, a z kolei tamta osoba nie ma świadomości, czy posiadasz ten plik z legalnego źródła, czy nie. Ale oczywiście nikt o to nie dba, to jest nie do ustalenia.
Dozwolony użytek jest fikcją.
Wszyscy dzielą się zasobami w sieci, nieustannie, niezależnie od tego, czy my – jako wytwórnie i w ogóle przemysł muzyczny – tego chcemy, czy nie. Uważam, że należy się z tym pogodzić. To pogląd wbrew temu, co uważa za słuszne “duży przemysł muzyczny” (major label – największe wytwórnie muzyczne, posiadające szereg sublabeli – przyp. red. i OZZ -, bo oni chcieliby na tym położyć rękę – oczywiście w imieniu twórców. Problemem jest nie tyle słuszna chęć ochrony praw autorskich co forma realizacji, która niejako automatycznie musi pójść w stronę kontroli, blokad, restrykcji i kar. A moim zdaniem jedyną szansą przekonania odbiorców do wydawania pieniędzy na kulturę jest metoda marchewki, nie kija.
Czyli co – dawać, dawać, dawać?
Tak! Dużo dajemy za darmo, ale też udostępniamy na wielu platformach, na których użytkownik nie płaci – np. odsłuchy płyt na Youtube. Dajemy, a potem zachęcamy do wspierania finansowego. Musimy mieć świadomość, że wraz z popularyzacją internetu, wartość dzieł audiowizualnych – szczególnie filmów i muzyki – spadła do zera. Kiedyś minimalnym progiem uczestnictwa w konsumpcji dóbr kultury był koszt wypożyczenia filmu. Dziś wystarczy najtańszy abonament z dostępem do internetu – klik! – i masz wszystko, czego chcesz.
Ale stety-niestety, to jest trend postępujący w wykładniczym tempie i próby jego okiełznania, ubrania w sztywne, niemożliwe do sprawnego egzekwowania prawa, to walka z wiatrakami.
Taylor Swift swojego czasu obraziła się na Spotify.
To bardziej szopka… jej odbiorcy przestaną korzystać z tego serwisu, bo jej tam nie ma? Za szybko dziś ktoś, kto jest na szczycie, może zniknąć ze świadomości odbiorców. Dlatego ja sądzę, że artysta musi być wszędzie – w każdym możliwym, dostępnym kanale, aby słuchacz gotowy wydać pieniądze nie miał problemu z dostępem do źródła.
Podobno Spotify mało płaci.
Wiadomo, że stawki są niskie, ale nie obrażam się. Powtórzę – tam jest nasz odbiorca, więc musimy tam być. No chyba, że jesteś Jay-Z, który buduje własne medium i dyktuje warunki (śmiech). Ale i tak cieszę się, że słuchacz chce płacić abonament, żeby mieć legalny dostęp do muzyki – to jest postawa, która zwraca się w sposób trudno mierzalny, ale wyraźny.
Poza tym, my traktujemy Spotify jako kolejny kanał styczności słuchacza z naszą marką, któremu możemy potem dosprzedawać inne produkty. Zależy nam, aby słuchano nas jak najczęściej, w jak największej ilości kanałów.
Ale branża muzyczna to nie tylko muzyka.
Dzisiaj muzyka to w pewnym sensie także kanał dotarcia – sam w sobie. To dzięki niej docierasz do szerokiego audytorium, zyskujesz fanów i nawiązujesz relację, na której możesz potem czerpać profity w różny sposób. Odzież, gadżety, imprezy, koncerty – patenty (śmiech). Do tego dochodzi popularność, która przekłada się na możliwość współpracy z różnego rodzaju brandami.
Czyli dla was to jest sytuacja wręcz korzystna, jeśli ludzie udostępniają waszą muzykę – nawet nielegalnie?
Tak. Ta tym polega paradoks – z jednej strony ludzie nie są źli i nie łamią prawa celowo, ale z drugiej po prostu chcą się dzielić zasobami. Dlatego głośno mówię o tym, że wprowadzenie dyskutowanego w Parlamencie Europejskim projektu ‘content id’, nakazujący filtrowanie treści będących podmiotem prawa autorskiego, spowoduje więcej złego, niż dobrego. Może dochodzić do paradoksalnych sytuacji, w których ludzie nie mogą na przykład robić… memów.
To zabije kulturę remiksu.
Która jest core, jest DNA, internetu. Oczywiście, nie chcę tutaj zachęcać do ordynarnego okradania artystów, i w interesie wytwórni, która np. monetyzuje treści na YouTube poprzez reklamy, jest postawa ‘notice and take down’, czyli punktowego ściągania z serwisu tych materiałów, które próbują zarobić na twórczości muzyka. Ale nie zgadzam się na odgórne zakazywanie rozprzestrzeniania dzieł poprzez internet, bo to jest absurd.
Przecież zgodnie z prawem autorskim, jeśli DJ na imprezie w klubie puszcza muzykę i ją miksuje, bo musi płynnie przejść z jednego utworu do kolejnego, to łamie prawo. Mash-up, remiks, bez zgody twórców? I ktoś do tego tańczy?! (śmiech).
Przeprowadziłem do tej pory 13 paneli dyskusyjnych “Piractwo, czy dozwolony użytek”, podczas których zaproszeni goście debatowali na temat prawa autorskiego, jego egzekwowania i dopasowania do XXI wieku.
Uwolnijmy internet, ale namawiajmy ludzi, aby chcieli płacić.
Kultura hip-hop jest pod tym względem szczególna. Chyba żaden inny rodzaj muzyki nie ma tak silnie zakorzenionego skojarzenia “płacę, bo szanuję tego artystę”.
Zgadzam się, ale jeśli to udało się nam, nawet u naprawdę młodych ludzi, to dlaczego podobnego mechanizmu nie można promować wśród słuchaczy muzyki jazzowej czy poważnej? Tu nie chodzi o zasobność portfela; tylko o mentalność.
Jeśli chodzi o ten problem w kontekście wykonawców muzyki klasycznej, to ma on jeszcze inne, specyficzne podłoże. Ci twórcy nie lubią, kiedy ich dzieła klasyfikuje się jako “produkt”. To wielokrotnie wybrzmiewało na panelach dyskusyjnych; kiedyś rzeczywiście artysta nie musiał sprzedawać, utrzymywany przez królewski dwór, ale dziś rządzi konsument i jego portfel.
Czy nam się to podoba, czy nie, muzyka to produkt jak każdy inny i im szybciej porzucimy mentalność czysto artystyczną, tym szybciej zaczniemy zarabiać – a to da nam wolność tworzenia, o której marzy każdy artysta.
W swojej działalności poza NWJ zajmujesz się także edukacją rynku muzycznego z zakresu marketingu.
W Instytucie badań Literackich Polskiej Akademii Nauk prowadzę zajęcia z promocji zespołu i wydarzenia muzycznego i ABC pracy managera, w ramach zajęć podyplomowych. Tam mam do czynienia m.in. z muzykami klasycznymi i staram się ich uświadamiać, że tak jak ludzie dzielący się ich muzyką nielegalnie, oni także mogą wykorzystać moc internetu do nawiązywania relacji i budowania marki – i w ten sposób zarabiać. Wykładam również w Akadamii Menedżerów Muzycznych i na nowym kierunku studiów podyplomowych “Muzyka w Mediach” w Collegium Civitas.
Zwróciłeś uwagę na ewolucję – “od dzieła do produktu”. Czy artyści hiphopowi także mają dziś już taką “rynkową” optykę? Co z nieśmiertelnym zarzutem: “sprzedał się”?
Słowo-klucz w polskim hip-hopie to właśnie: “komercja”. Tede był pierwszym artystą w Polsce, który nie wstydził się, że chce zarabiać na HH.
Wręcz uczynił z tego motyw przewodni swojej twórczości.
Owszem! Ale nie był jedyny. Zespół Gramatik zapoczątkował akcję “kupujcie polskie rap-płyty” i można umownie stwierdzić, że od tego momentu artyści zaczęli zdawać sobie sprawę, że “dziecka nie nakarmią kiedyś wdychanym powietrzem” (cytat z utworu “Friko” Gramatika – przyp. red.). Wybór był taki – albo będę pół-amatorem, pracując na etacie i po godzinach robiąc muzykę, albo poświęcę się temu w całości.
Na czym polegał więc zarzut komercyjności?
Trudno do końca stwierdzić. Moment, w którym raper sprzedał płytę za parę złotych znajomemu już można by uznać za komercjalizację (śmiech). Ja za komercyjne uważam robienie muzyki pod konkretne zamówienie.
Publiczności?
Też, ale również marek. Nie mam z tym żadnego problemu, dopóki komunikat artysty jest zbieżny z komunikatem zamawiającego. Jeśli nie jest nachalne, fajne – możemy nazwać to content marketingiem w czystej postaci.
Kluczem w naszym środowisku jest autentyczność. Nawet jeżeli mówimy o pewnej pozie, kreacji artystycznej na klipach czy podczas koncertów, dopóki jest to spójne i robione od serca, artysta nie ma się czego obawiać. W innym wypadku to środowisko bardzo szybko się orientuje, że coś nie gra, i w pewnym sensie wypycha poza swój krąg.
Jest wielu artystów i wiele zespołów z tak zwanego “nurtu hiphopolo”, jak na przykład Verba. Oni wydają -nastą płytę, mają grono odbiorców, ale nie są słuchani przez środowisko hiphopowe.
Tak czy owak mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że polska rap scena dorosła do tego, że na muzyce można i należy zarabiać.
Skoro mamy wszyscy dostęp do tego internetu, i nie ciąży na nas już “fatum biedy” – po co w ogóle są wytwórnie muzyczne?
To jest naturalny etap w ewolucji artysty hiphopowego. Zwróć uwagę, że ci najpopularniejsi wykonawcy zawsze mają ze sobą swoją “ekipę” – ludzi, z którymi łączą ich więzy koleżeństwa, ale kiedy sprawa nabiera rozmachu, przeradzają się one także w kontakty biznesowe. To dlatego tak wielu polskich raperów zakłada własne wytwórnie; w pewnym momencie okazuje się, że mogą cały proces wydawniczy obsłużyć sami, z pomocą znajomych.
Nazywamy to Street credit – kapitał społeczny, który budujesz, uwiarygadnia cię jako artystę. Możesz ten credit stworzyć sam lub wykorzystać już istniejący na rynku – dołączając do większej, ugruntowanej na rynku wytwórni.
Każdej marce zależy, aby ludzie ją kochali i promowali, identyfikowali się z nią.
My sprzedajemy emocje, pozytywne emocje. O ile marka to zawsze jest twór “odhumanizowany”, o tyle z artystą możesz mieć realną więź – “realną” w sensie doświadczenia, ale mówię oczywiście o relacji poprzez media społecznościowe.
Dostrzegasz różnice między waszymi słuchaczami urodzonymi w początkach lat 90., i tymi, którzy mają dziś 17-19 lat?
Oczywiście, jest ogromna. Te ostatnie generacje są kompletnie digital native – rodzą się w cyfrowej rzeczywistości. Sposób konsumpcji mediów jest zgoła inny; ci ludzie bardzo świadomie dobierają “dostawców treści”, niekoniecznie najmądrzejszych. Ale zmienia się także pojęcie popularności – dziś teoretycznie sławny może zostać każdy. Spójrz na Youtuberów – boższycze młodzieży, którzy zaczynali od budowania społeczności wokół swoich growych kanałów, a dziś…
…a dziś nawet wydają płyty z rapem.
Rapować każdy może, jak się okazuje (śmiech). Oczywiście nie każdy powinien. Ale jeśli ktoś był gamerem, ma kilkaset tysięcy, czy nawet milion subskrybentów, może naglezostać najpopularniejszym artystą dnia czy tygodnia na YT, a także walczyć o miejsca na OLiS (Oficjalna lista sprzedaży – przyp. red.).
Czy ci młodzi ludzie kupują płyty?
Tak, ale nie koniecznie wspomnianych youtuber’ów!Można powiedzieć, że jako środowisko hiphopowe w pewnym sensie tych młodych wychowaliśmy w szacunku do naszej twórczości. Ogólny spadek sprzedaży po szerokiej adaptacji internetu jest od dawna czymś oczywistym. Tu jako remedium wracam do dywersyfikacji kanałów – serwisy streamingowe i YouTube, oraz dywersyfikacji przychodów – ubrania, imprezy i gadżety. To wszystko może ze sobą dobrze pracować.
Ile trzeba sprzedać płyt, żeby mówić o dobrym wyniku?
Kilkadziesiąt tysięcy. Zazwyczaj sprzedają się od kilku do kilkunastu tysięcy, raczej nie przekraczają 50 tysięcy. Wyjątkiem może tu być OSTR, który ostatniego krążka sprzedał ponad 100 tysięcy sztuk. To fenomen.
Słuchasz Ostrego?
Nie. Znam twórczość, szanuję bardzo, ale w pewnym momencie zacząłem odczuwać “zmęczenie materiału” – choć mam z pewnością ogromny sentyment do wybranych utworów.
No i z czego wynika ten jego sukces?
Adam (Ostrowski – przyp. red.) się nie chełpi. Jest skromnym gościem z sąsiedztwa. Mimo, że często wpada w mentorski ton, to wciąż łatwo go polubić. To nie jest typ rapera, który “wozi się” drogimi autami, to trochę przeciwieństwo Tede. Dlatego Jacek ma specyficzną, węższą grupę docelową.
Czym ta “specyficzna” grupa się charakteryzuje?
Postawą hedonistyczną. Skrajnie – silnie zaznaczonym hedonizmem. Nasz odbiorca chce cieszyć się życiem, chce mieć swag, chce być wybujany. Tede z tego robi temat swojej twórczości – z tego, że jest zajebisty i że ma świetnie w życiu. Ludzi to dzieli, są tacy, którzy tego nie kumają i którym to przeszkadza, no i są nasi słuchacze.
Taki konsumpcyjny odbiorca to skarb!
Znacznie wolę pracować z takim odbiorcą, niż słuchaczem tak zwanego “ulicznego rapu”. Wolę przysłowiowego “chłopaka z dobrego domu” niż ulicznika. Zresztą gdybyś się temu przyjrzał, to w grupie naszych słuchaczy jest bardzo dużo takich osób, które są nastawione na sukces zawodowy i ich życiowa narracja jest bardzo zbieżna z tym, o czym rapuje Tede.
Hip-hop, jako zjawisko, daje wiele możliwości realizacji. To samoorganizująca się kultura, oparta na czterech filarach – breakdance, rap, DJing i graffiti, więc wydawanie pieniędzy na muzykę ma tutaj aspekt identyfikacyjny; “wspieram ulubionych artystów, bo łączy nas to samo spojrzenie na świat”.
Na to “imperium”, które łączy osoba Tedego, składa się kilka podmiotów.
Tak. Trzonem jest wytwórnia – Wielkie Joł czy Największe Joł, jak teraz mówimy. Obok działają brandy, które prowadzone są przez osobne firmy. Klientka PLNY Lala często nawet nie wie, że firma związana jest z Tede! To ciuchy dla miejskich dziewczyn. Kolejna część to brand odzieżowy PLNY Textylia. Od samego początku był pomysłem Jacka, zresztą cały czas – wraz ze Zgrywusem, naszym projektantem i grafikiem – ma wpływ na to, jak te ubrania wyglądają.
Ale mamy też linię odzieżową NWJ, którą sprzedajemy na koncertach i różnych wydarzeniach muzycznych. Ten brand nazywa się MERCHTEDES – świetny neologizm! – idealnie dopasowany do naszego “mercha” – niedługo startuje strona internetowa, gdzie będzie prowadzona regularna sprzedaż online. Nie chcemy być konkurencją dla PLNYów, raczej uzupełnieniem. Do tego spisu podmiotów dodałbym nasze studio — realizujemy tu, oprócz muzyki Tedego, dużo innych fajnych rzeczy.
Na przykład?
Kiedyś ambasada USA nagrywała u nas kolędy (śmiech). Kręcono tu “Prawo Agaty”, ostatnio udźwiękowiliśmy film dyplomowy-zaliczeniowy w stylistyce postapokaliptycznej.
Te gierki słowne, ale także parodiowanie dużych, uznanych marek, jest bardzo charakterystyczne dla PLNYów. Kto to wymyśla?
Oprócz tego, że życie, to Tede ze Zgrywusem (śmiech). Zresztą tak zwane “spoofy” popularnych brandów są charakterystyczne dla odzieży hiphopowej. Hip-hop to ucieleśnienie kultury remiksu. Muzyka rap na tym została zbudowana – na remiksowaniu utworów. To, że pojawiają się nawiązania do kultury popularnej, w rzeczywistości cyfrowej XXI wieku jest zupełnie normalne. Ludzie inspirują się różnymi rzeczami, mieszają, łączą, i “wypluwają” do sieci w postaci utworów, ciuchów, filmów.
Ciekawe jest to, że w pewnym momencie marka ubraniowa oddziela się od marki wykonawcy, staje się niezależnym bytem.
Tak, to coraz popularniejsze zjawisko – podobny proces można było zaobserwować w ewolucji marki Prosto, początkowo związanej z raperem Sokołem i jego wytwórnią. I nie ma w tym nic złego. Biznes się rozwija i tego każdemu życzę.
Czy rap to mainstream?
Zdecydowanie. Ale nie w “air playu”.
Czyli?
Jest takie angielskie słowo – disturbing, niepokojący. I rap właśnie taki jest – trudno mi sobie wyobrazić, żeby muzyka, która z definicji nie może być tłem, tak jak muzyka popularna lecąca w radio, leciała w dziennym paśmie między wiadomościami.
Albo tworzysz muzykę mocno skrojoną pod słuchacza, pod to, co jest dopuszczalne, albo robisz rap, gdzie nie musisz się z tym liczyć. Mamy swoje media, swoje kanały dotarcia i szczerze mówiąc, ani radio, ani TV nie są nam już do niczego potrzebne.
Wspominasz o tym “krojeniu pod słuchacza”. Jak słucham Tedego, to mam wrażenie, że jak nikt w polskim rapie doskonale wyczuwa zbliżające się trendy, atrakcyjne dla młodego słuchacza.
OK, z tym że Tede nie pyta ludzi o to, co by chcieli od niego dostać na kolejnej płycie. Śmieję się, że on ma wbudowany “barometr”, dzięki któremu jest w stanie odsłuchać jakiegoś artystę i stwierdzić, co za 3 miesiące będzie hitem.
Tede bardziej kreuje, niż odtwarza trendy, ale oczywiście robi to na bazie inspiracji tym, co sam uważa za fajne.
Ciekawym wątkiem wydaje się wasza – hiphopowców, artystów – obecność w mediach społecznościowych. Dlaczego z kreacji wizerunku organizuje się szkolenia dla marketingowców, a wam przychodzi to tak naturalnie?
Prosty powód – bo my jesteśmy tym brandem.
Marketingowiec musi się tego nauczyć, szczególnie w agencji reklamowej, gdzie ma do czynienia z ciągłą rotacją promowanych produktów.
Nie musimy przygotowywać sobie planów publikacji postów na tydzień do przodu, żeby zaakceptował je zarząd. Po pierwsze, sami jesteśmy zarządem dla siebie, a po drugie, na 99% to, co napiszemy, będzie okej – i nie będzie konieczności edycji.
Artystom, wiadomo, zdarza się coś chlapnąć (śmiech). Ale mówię o perspektywie wytwórni – nie musimy się konsultować co do formy, w jakiej chcemy opowiedzieć nasz brand.
Autentyczność – klucz do sukcesu w socialach. Coś jeszcze być wymienił?
Nasz towar, content muzyczny – którym handlujemy – jest jednocześnie naszym marketingiem. Jeśli gdzieś tę muzykę promujemy, to jesteśmy sami w sobie reklamą. Ciuchy reklamują muzykę, muzyka i videoklipy – ubrania. Koncerty pomagają z kolei z promocją utworów, a utwory ściągają ludzi na nasze eventy.
Dzięki temu, jeśli nasz fan chce oddać swojemu ulubionemu artyście szacunek, ma dużo możliwości.
Szacunek?
W postaci banknotów Narodowego Banku Polskiego – to nas zawsze bardzo cieszy (śmiech). Ale tak zupełnie serio – to jest właśnie świadome uczestnictwo w kulturze. Jestem pewien, że słuchacz uczony przez nas, w jaki sposób najskuteczniej wesprzeć artystę, będzie bardziej skłonny wydać pieniądze na kulturę w innej formie.
Szkoda tylko, że obowiązek kształcenia tej świadomości nie ma charakteru systemowego – na poziomie szkolnictwa.
Muzyka czy ciuchy – na czym zarabia się więcej?
Muzyka. Na to jednak składają się koncerty, płyty CD i muzyka w kanałach streamingowych. Z tym że dziś słuchacz nie kupuje muzyki po to, aby z tego konkretnego nośnika jej posłuchać. Brzmi to może paradoksalnie! Ale tak jest – dzisiejszy słuchacz oczekuje całościowego doświadczenia, czegoś, co można nazwać “efektem wow”.
Czyli?
Produktu komplementarnego. I najlepiej efektownego. Na przykład – W 2014 roku, do płyty “Kurt Rolson”, dołożyliśmy QR kody, które po zeskanowaniu dawały dostęp do tekstów utworów zawartych na płycie. Ta technologia jest jednak dosyć uciążliwa, więc tym razem poszliśmy o krok dalej.
Przy pracy nad ostatnią płytą Jacka, “Skrrrt”, odezwaliśmy się do studia deweloperskiego tap2C. Tworzą oni rozwiązania AR – instalujesz aplikację i po zeskanowaniu okładki albo danej strony z książeczki uruchamiają się multimedia czy też zostajesz odesłany do dodatkowych materiałów w postaci video.
To działa mobilizująco, aby płytę kupić. Dorzucamy do tego fajne wlepki czy, jak akurat w tym przypadku, bony rabatowe na obuwie dostarczone przez naszego partnera Distance.pl. Wśród tych kodów umieściliśmy 10 sztuk upoważniających do darmowego zamówienia butów. Całość jest bardzo starannie i solidnie zaprojektowana. Ludzie, którzy kupują płyty, to zazwyczaj kolekcjonerzy, dla których ma to bardzo duże znaczenie. Przecież mogliby nie kupować nośnika i słuchać tego “w cyfrze”.
Czyli element zaskoczenia.
Ludzie lubią kupować fajne produkty, fajne rzeczy. Lubią używać ich w procesie kreowania wizerunku – spójrz na ten ogromny trend pokazywania produktów na Instagramie. Dajmy im coś fajnego, to mamy sporą szansę, że pokażą ją znajomym w sieci.
Jest jakaś technologia, która szczególnie cię fascynuje?
Lubię nowinki technologiczne, śledzę to, co się dzieje na świecie. Fascynuje mnie, ale i przeraża, technologia blockchain.
Przeraża?
Bo jej do końca nie rozumiem (śmiech). Podczas Music Export Conference 2017 dowiedziałem sie, że Mateusz Mach, twórca słynnej aplikacji FiveApp, uruchamia platformę OPUS, która dzięki blockchainowi może być w pełni zdecentralizowana i stanowić konkurencję dla serwisów streamingowych. To jest coś niesamowitego, choć póki co w powijakach.
Natomiast bardziej schodząc na ziemię, bardzo ciekawi mnie rozwój AR i VR w branży muzycznej.
Video 360?
Nie do końca. Póki co, za słabe technologicznie, a po drugie, mimo wolności z perspektywy odbiorcy, wprowadza ograniczenie z perspektywy produkcji. Wymaga określonego otoczenia i sporego wysiłku. Ciekawostka, ale nie jestem przekonany.
Czy streaming wyprze płyty CD?
Mamy powracającą falę zainteresowania kasetami, a ty mnie pytasz, czy CD-ki znikną! (śmiech) Myślę, że nie, na pewno nie w najbliższej dekadzie. Ludzie lubią posiadać przedmioty. Niektórzy kolekcjonują samochody, chyba nie ma nic dziwnego w zbieraniu płyt w pudełkach. Dziś tylko kolejność się odwróciła – najpierw sprawdzasz, czy dana płyta jest OK, a dopiero potem możesz ewentualnie wydać na nią pieniądze.
W każdym razie – muzyka to monetyzacja sentymentów, i tylko od naszej kreatywności zależy, ile i jak na tym zarobimy.
Zostaw komentarz