– Korporacje uzależniają. Szybciej niż papierosy lub alkohol – twierdzi Grzegorz Strzelec, który przez 6 lat pełnił funkcję Head od SEO w Onecie. Długo, jak na kogoś, kto planował przepracować w firmie maksymalnie półtora roku i od zawsze realizował własne projekty. Wcześniej bowiem prowadził biznes w Hiszpanii i oferował usługi SEO jako freelancer.
Kiedy zapytałem Grzegorza Strzelca, dlaczego korporacje uzależniają, powiedział, że zaspokajają elementarne potrzeby pracowników i tworzą bezpieczne środowisko, ale to pułapka. Korporacje usypiają pierwotny instynkt przetrwania. Uśpiły instynkt także w byłym Head of SEO w Onecie, który w końcu się ocknął i zaczął opracowywać plan ewakuacji z firmy.
Postawił na własny biznes i uruchomił firmę szkoleniową SEO Planner. W ramach projektu organizuje cykl spotkań w 46 miastach w Polsce, podczas których opowie uczestnikom o optymalizacji stron internetowych pod wyszukiwarki. Wcześniej, 5 listopada o godzinie 18, poprowadzi dla czytelników serwisu Marketing i Biznes bezpłatny webinar dotyczący SEO.
Zanim jednak Grzegorz Strzelec dotarł do tego momentu, przeszedł długą drogę. Budował domy w Hiszpanii, przeżył bankructwo i zdobył tytuł „Top Contributor” Google.
Oto jego historia.
Adam Sawicki, Marketing i Biznes: Jak zarobiłeś pierwsze pieniądze?
Grzegorz Strzelec, SEO Planner: Do niedawna myślałem, że na sprzedaży choinek – miałem wtedy 16 lat. Okazuje się jednak, że nie. Pierwsze pieniądze zarobiłem w podstawówce jako 8-latek, ale potem musiałem je oddać.
Oddać?
Tak, słuchaj dlaczego. Chciałem stworzyć konkurencję dla Totalizatora Sportowego, więc zapisałem na tekturowych kartonikach informacje, które losy wygrywają, a można było wygrać zwrot pieniędzy, kasę ponad wartość losu i drobne przedmioty, które wyniosłem z domu. Kartoniki przewiązałem dratwą i zaniosłem do szkoły, gdzie tak przygotowane sprzedawałem innym 8-latkom za 100 złotych. Dzisiaj to równowartość jednego grosza, ale wtedy? Wtedy to była kasa, którą wypchałem sobie pół tornistra. Nie trwało to jednak długo, bo po dwóch dniach nauczycielka zorientowała się i wezwała rodziców do szkoły.
Domyślam się, że nie byli zadowoleni.
Nie pamiętam dokładnie, jak zareagowali, ale na pewno nie była to jałowa reakcja. W końcu mogłem wylecieć ze szkoły, no i musiałem oddać pieniądze zarobione na losach.
Po latach mogę stwierdzić, że reakcje szkół na zachowania spoza regulaminu czasami zabijają w uczniach kreatywność i przedsiębiorczość, a szkoły mogłyby przecież postępować inaczej, wychowawczo. Na przykład pozwolić podopiecznemu zorganizować loterię lub zbiórkę na rzecz dzieci z domów dziecka lub innych potrzebujących. Nie generowałoby się w ten sposób zysku, ale przynajmniej aktywowało i podtrzymywało w uczniach umiejętności organizacyjne, kreatywność oraz budowało empatię.
Zdaje się, że nie jesteś fanem formalnej, akademickiej edukacji.
Zawsze miałem ze szkołą nie po drodze. Według nauczycieli byłem zdolny, ale leniwy. Wydaje mi się jednak, że żaden z pedagogów nie potrafił spojrzeć na mnie inaczej. Nie byłem leniwy, ale po prostu się nudziłem. Mimo to nie mogę powiedzieć, że nie jestem zwolennikiem akademickiej edukacji. Co prawda, sam nie wybrałem takiej ścieżki rozwoju, ale są ludzie, którzy nią kroczą i osiągają sukcesy. Czy to dobrze, czy źle? Trudno powiedzieć. Wiedzę akademicką można zdobyć w tani sposób i łatwo z niej skorzystać, unikając tym samym niektórych błędów – paradoksalnie natomiast niewiele znam takich przypadków. Zdobywając życiowe doświadczenie, uczymy się tylko raz i zazwyczaj nie potrzebujemy powtórzyć lekcji. Wiemy, co nam wolno, a czego nie.
Czy przedsiębiorcy potrzebują wyższego wykształcenia?
Jako „szkolny abstynent” prawdopodobnie nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, ale spróbuję odpowiedzieć. Gdyby szkoły od najmłodszych lat uczyły podopiecznych nie tyle przedsiębiorczości, ile życiowej zaradności oraz wpajały umiejętność radzenia sobie w skomplikowanych, wielowątkowych sytuacjach i przekazywały wiedzę o zarządzaniu pieniędzmi, wówczas formalna edukacja mogłaby się przydać. Nie jest tak jednak, więc wręcz może przeszkadzać w prowadzeniu biznesu.
Przeszkadzać?
Szkoła zabija kreatywność. Ma ścisły program. Bezrefleksyjnie karze uczniów za każde potknięcie. Robisz błąd, dostajesz jedynkę – według mnie jest to złe. Obecny system oceniania demotywuje, przez co młody człowiek poddaje się i przestaje pasjonować się nauką, a nauka powinna polegać na popełnianiu błędów. Myląc się naprawdę się uczymy. Efektem błędu nie ma być kara, ale nauka, a błędy nie powinny być tanie. Im droższy błąd, tym lepsza nauka, bo z ceną rośnie refleksja i umiejętność wyciągania wniosków.
Czy jeśli w dorosłym życiu wydasz pensję na hazard i nie wygrasz, to przegrałeś za karę? Nie. To lekcja, po której wiesz, żeby nie wydawać całej pensji na „grę w karty”. Droga i zazwyczaj skuteczna. Nie ma mowy o karze. Dokładnie odwrotnie niż w ramach szkolnej edukacji. Wbrew życiu.
Jakich umiejętności potrzebują przedsiębiorcy?
Przede wszystkim umiejętności przewidywania i podstawowej wiedzy ekonomicznej, bo nawet najlepszy księgowy, prawnik i doradca finansowy nie zastąpi własnego instynktu. Bez tej wiedzy zaczyna popełniać się kardynalne błędy w zarządzaniu. To empiryczne doświadczenie.
Czegoś jeszcze?
Odwagi. To najważniejsza cecha przedsiębiorców. Większość działań, jakie podejmują ludzie biznesu wymaga trudnych decyzji, często odważnych. Podejmując bezpieczne decyzje, prawdopodobnie nie zajdziemy daleko. Będziemy średniakami lub zostaniemy wyprzedzeni przez tych odważnych. Trzeba więc wykazać się odwagą i czasami podejmować decyzje wbrew wszystkim i wszystkiemu. Być kreatywnym.
Jednak nie każdy rodzi się z odwagą. Jak jest z Tobą?
Urodziłem się szalony. Zawsze pchałem się tam, skąd inni uciekali. Wydaje mi się, że odwaga, bezkompromisowość i umiejętność radzenia sobie z opinią innych, niezwracanie uwagi na ludzi, kiedy nie trzeba i robienie po swojemu, to cechy nabyte.
Nie można się ich nauczyć?
Odwagę i chyba wszystkie inne wspomniane przeze mnie cechy nabywa się ponosząc porażki, z których podnosimy się mocniejsi. Nie jest to jednak proces binarny. Jednych porażki ciągną na dno, innych budują. Nie potrafię nazwać tej cechy, ale sądzę, że ta akurat jest wrodzona. Pasji nie można chyba się nauczyć.
Do sprzedaży choinek potrzebowałeś odwagi?
Po prostu nudziłem się w szkole jako 16-latek i stwierdziłem z kolegą, że musimy robić biznes. Ustaliliśmy więc, że będziemy sprzedawać choinki. Odwaga w tym przypadku grała drugie skrzypce. Chodziło raczej o chęć przeżywania ekscytujących rzeczy.
Dlaczego akurat choinki?
To był przypadek. Mogliśmy sprzedawać cokolwiek, ale za sprawą naszego znajomego – dziś zresztą prężnie działającego przedsiębiorcy – padło na choinki, którymi sam wówczas handlował i pomógł nam je zdobyć. Jako 16-latkowie nie mieliśmy mocy prawnej, by kupić sztuczne drzewka od producentów. Zdobyliśmy je dzięki pomocy wspomnianego kolegi.
Gdzie się z nimi rozstawiliście?
Zaczęliśmy od moich rodzinnych Kielc, ale bardzo szybko przepędzili nas stamtąd inni handlarze. Nie potrzebowaliśmy takiego narzutu, jaki mieli ci starsi panowie, więc co zrobiliśmy? Zaoferowaliśmy niższe ceny, co rozzłościło naszych konkurentów. Nie wiem jak dziś, ale kiedyś na targach trzeba było trzymać cenę.
Co było dalej?
Musieliśmy znaleźć inne miejsce. Jeździliśmy więc tam i z powrotem aż trafiliśmy do Lublina, gdzie rozstawiliśmy się na targu w pobliżu dworca kolejowego. Dokładnie pamiętam, gdzie jest nasze stare stoisko i jak tylko zawitam w Lublinie, pójdę na targ i kupię od handlarza cokolwiek będzie sprzedawał, a jeśli zechce mnie wysłuchać, podzielę się moją historią.
W Lublinie też konkurowaliście ceną?
O tak! Konkurowanie ceną to świetna strategia, o ile w jej wyniku ktoś nie chce cię skrzywdzić. Wyobraź sobie, że czwartego dnia pracy kilka metrów od naszego stoiska rozkłada się producent choinek, a niektóre choinki miał ładniejsze od naszych, i zaczyna sprzedawać. Wkrótce potem nasza sprzedaż drastycznie spada. Wymyśliliśmy z kolegą, że będziemy sprzedawać choinki taniej niż sami je kupiliśmy. Dokładaliśmy więc do interesu, ale to był przemyślany plan. Nasz konkurent szybko zorientował się, że coś jest nie tak, a następnego dnia już wiedział o naszych cenach. Zaczął nas wyzywać i straszyć policją. Szydził z nas. Mówił, że nie mamy pojęcia o biznesie. Przetrwaliśmy obelgi i po trzech dniach zwinął stoisko, a my do Wigilii mieliśmy cały targ dla siebie. Każdy, kto chciał kupić sztuczną choinkę, kupował ją u nas.
Na co wydałeś wówczas zarobione pieniądze?
Na pierwszy telefon komórkowy. W tamtych czasach to było marzenie niemal każdego dorosłego, nie wspominając o takich młodzikach jak ja. Część pieniędzy wydałem więc na zbytki, a część zainwestowałem w komputer, który złożyłem samodzielnie.
Komputerami pasjonuję się zresztą od szóstego roku życia, kiedy dostałem pierwszy ATARI 130 XE. Wówczas z uporem maniaka przepisywałem kody z Bajtka napisane w języku BASIC, a potem tworzyłem je samodzielnie. Rodzice dowiedzieli się jednak, że przez sprzedaż choinek zawaliłem miesiąc w szkole, więc przez kolejny rok bacznie mnie obserwowali. Musiałem stać się wzorowym uczniem. Wziąłem więc udział w olimpiadzie matematycznej na szczeblu wojewódzkim i zdobyłem dwie szóstki na świadectwie.
W międzyczasie wpadłem na pomysł, że skoro złożyłem komputer dla siebie, to równie dobrze mogę składać komputery dla innych. Sprzedałem w ten sposób kilka sztuk i zacząłem snuć wizję wielkiego biznesu. Chciałem otworzyć hurtownie albo przynajmniej sklep komputerowy z serwisem. W połowie lat 90. takie punkty były bardzo popularne.
Coś z tego wyszło?
Nie. Pierwszy poważny biznes uruchomiłem w Hiszpanii, gdzie wyjechałem mając 19 lat. Potem dołączyła do mnie moja dziewczyna, która dziś jest moją żoną.
Dlaczego wyjechałeś akurat do Hiszpanii?
Po pierwsze, ciepło. Po drugie, emocje podgrzewała świadomość zmiany kulturowej i przygoda. Po trzecie, tata miał znajomych, którzy wówczas jeździli do Hiszpanii, więc łatwiej było mi ułożyć plan i uznałem, że to świetny kraj, żeby się zatrzymać. Ekscytowała mnie wizja dalekiej podróży w nieznane, więc wierciłem tacie dziurę w brzuchu, aby poparł mój pomysł. W końcu się udało.
I od razu wystartowałeś z własnym biznesem?
Najpierw przepracowałem mniej więcej 5 miesięcy „na etacie”, ale po tym, jak trochę łyknąłem języka, stwierdziłem, że po co zgarniać prowizję, skoro mogę brać całość.
Zacząłem więc świadczyć usługi budowlane na własną rękę. Na początku bardzo proste, bo musiałem zdobyć doświadczenie, a potem bardziej skomplikowane. Po kolejnych kilku miesiącach zadałem sobie pytanie: po co mam wykonywać te usługi samodzielnie, skoro mogę zatrudniać ludzi? Przyjąłem pierwszego pracownika i zacząłem się skalować.
Wszystko szło dobrze?
Różnie. W pewnym momencie zostałem w portfelu z odpowiednikiem 400 złotych i nie wiedziałem, co robić. Byłem załamany. Myślałem, że mój epizod w Hiszpanii dobiega końca. Nie chciałem wracać do kraju, bo duma to jedna z moich większych wad, więc stwierdziłem, że coś muszę zrobić. Była to stresująca sytuacja, bo nie odpowiadałem już tylko za siebie, ale i za moją dziewczynę.
Jak sobie poradziliście?
Zdałem sobie wówczas sprawę, że nie trzeba mieć pieniędzy, aby robić biznes. Wymyśliliśmy z żoną, że rozwiesimy ulotki, które zachęcą do skorzystania z moich usług budowlanych. W najbliższej kafejce internetowej zaprojektowałem wzór broszury i wydrukowałem jedną sztukę, żeby sprawdzić, jak się prezentuje. Resztę wydrukowałem na 400 kartkach w drukarni i zacząłem z żoną przyklejać ulotki do słupów i na klatkach schodowych. Wkrótce okazało się, że „zrujnuje” nas taśma klejąca.
To znaczy?
Mieliśmy za mało taśmy, by rozwiesić wszystkie ulotki, a taśma była droga. Nie mogliśmy zresztą wydać wszystkich pieniędzy na kampanię ulotkową, bo za coś musieliśmy żyć. Podzieliliśmy więc taśmę na mniejsze, jednocentymetrowe kawałki, które przyklejaliśmy do rogów ulotek. Do tego, żeby zainteresowani nie niszczyli broszur przy zrywaniu karteczek z numerem telefonu, podcinaliśmy karteczki w taki sposób, by trzymały się jak na włosku.
Poskutkowało?
Znalazłem w ten sposób dwa zlecenia i po dwóch dniach robiłem pierwsze kosztorysy.
Jak później pozyskiwałeś klientów?
Hiszpania to bardzo specyficzny kraj, w którym wszelkie formy reklamy przy tego typu usługach zawodzą. Jedyną skuteczną metodą są rekomendacje. Robiąc coś dobrze u jednego klienta, byłem polecany następnemu. Poza tym w tamtym czasie brakowało w Hiszpanii pracowników, a wszyscy budowali. Nie miałem więc problemów z pozyskiwaniem coraz większych zleceń.
Czego Cię to nauczyło?
Na początku głównie wydawania pieniędzy. Młody chłopak zachłysnął się wielką kasą. Ale tak naprawdę wiedzę o biznesie zdobyłem, dopiero gdy zbankrutowałem. W 2007 roku zaczął się kryzys finansowy, co oczywiście rzutowało na rynek w Hiszpanii. Miałem wówczas pootwierane linie kredytowe w kilku bankach, które w ciągu jednego dnia zostały zamknięte. Zrodziło to poważny problem, bo przyjmowałem płatności za wykonane usługi w czekach z absurdalnie długimi terminami, na 180, 360 dni. Taki system sprawdzał się, bo banki skupowały czeki w zamian za niski procent, a ty od razu dostawałeś pieniądze. Nagle jednak banki odcięły mnie od finansowania i zostałem z bardzo pokaźnym plikiem czeków. Trzy tygodnie później straciłem płynność finansową.
Kogo za to obwiniałeś?
Cały świat. Zatrudniałem wówczas 50 osób i uważałem, że robię wspaniałą firmę, że pomagam ludziom i buduję piękne domy. Więc kogo miałem winić? Świat obrócił się przeciwko mnie i zniszczył mi biznes, co zresztą przypłaciłem zdrowiem. Po latach jednak wróciłem do tych wspomnień i wyciągnąłem inne wnioski.
Jakie?
Zrozumiałem, że swoim finansami trzeba zarządzać. Nauczyłem się też, że pieniądze wydaje się, kiedy jest źle, a oszczędza, kiedy jest dobrze – odwrotnie niż robi większość ludzi. Dziś już wiem więcej o dywersyfikacji. Nie powinienem był ślepo wierzyć, że czekami pokryję wszystkie swoje zobowiązania. To tylko wycinek nauki. Może to mało popularne, ale polecam bankructwo.
Po bankructwie wróciłeś do Polski?
W obliczu kryzysu drenującego rynek nie było sensu dłużej pozostawać w Hiszpanii.
Myślisz czasami o ponownym wyjeździe?
Do dziś mam w samochodzie płyty z hiszpańską muzyką, których zresztą słucham w ramach relaksu także w domu, bo trochę czuję się obywatelem Hiszpanii. Hiszpania to taka druga moja ojczyzna, która bardzo silnie mnie ukształtowała. Mam więc olbrzymi sentyment do tego kraju, ale jeszcze nie umiem do niego wrócić. Odkąd jesteśmy z żoną w Polsce zwiedziliśmy wiele miejsc, ale nie przekroczyliśmy jeszcze hiszpańskiej granicy.
Polacy mogą nauczyć się czegoś od Hiszpanów?
Hiszpanie są komunikatywni, więc jest to pierwsza rzecz warta naśladowania. Poza tym Polacy mogliby nauczyć się takiego specyficznego sposobu hiszpańskiej ekspresji; że można mówić nieprzyjemne rzeczy i jednocześnie nie skakać sobie do gardeł.
Wyobraź sobie, że w Hiszpanii jest więcej barów niż czegokolwiek innego. Bary są na każdym rogu, a w żadnym nie usiądziesz sobie ot tak i nie wypijesz w spokoju kawy, czy piwa, bo zazwyczaj znajdzie się ktoś, kto do ciebie zagada – a to z kolei sprzyja nawiązywaniu relacji. W hiszpańskich barach toczy się życie, podpisuje umowy z ważnymi kontrahentami i prowadzi spotkania towarzyskie.
Taka otwartość sprzyja sprzedaży.
Zdecydowanie tak.
No i Hiszpanie mają sjestę – to przejaw lenistwa?
Każdego, kto uważa, że sjesta to przejaw lenistwa, zapraszam do Hiszpanii. Nie na wypoczynek, ale do pracy na zewnątrz, poza klimatyzowanymi murami. W najgorętszej porze dnia nie ma zwyczajnie sensu pracować, bo upały sięgają 40°. Trzeba przeczekać ten czas, odpocząć i nabrać sił. Poza tym hiszpański styl bycia jest specyficzny. Wiele rzeczy może poczekać. 10-, 15-minutowe, czasami nawet godzinne spóźnienie, to nic takiego. Kiedy umawiasz się z Hiszpanem na maila i dostajesz wiadomość następnego dnia, wiedz, że to normalne i akceptowalne. Nikt nie robi z tego rabanu, ale odpręża się, a przedsiębiorcy czasami potrzebują luzu.
Jakie było Twoje pierwsze zajęcie po powrocie do kraju?
Zacząłem projektować własną stronę internetową – na początku z czyjąś pomocą, a potem samodzielnie. Wróciłem myślami do czasu, kiedy mój wielki zachwyt wzbudziły wyszukiwarki. Na początku Altavista i nieco później Google. W Hiszpanii odkryłem, że wyszukiwarka to genialne pole do promocji i że za jej pośrednictwem można wpływać na widoczność strony. I tak po powrocie do Polski rozpocząłem swoją profesjonalną przygodę z SEO.
Najpierw na własne potrzeby, ale potem zaoferowałem usługi związane z optymalizacją strony jako freelancer. W tamtym czasie nie było na rynku wielu specjalistów SEO, więc nie miałem problemów z pozyskiwaniem klientów. Właściwie nic nie musiałem robić, żeby ich pozyskać.
Szybko zacząłem zauważać, że wiedza o SEO jest niepoukładana, chaotyczna i niespójna, że istnieje wiele pomysłów, dużo przekłamań, ale nie ma konkretnych rekomendacji, co do optymalizacji stron pod wyszukiwarki. Poszukałem więc wiedzy u źródła i tak trafiłem do oficjalnego Centrum Pomocy dla Webmasterów Google, gdzie zetknąłem się z wieloma niuansami, testowałem rozmaite rozwiązania i pomagałem innym, przez co sam się uczyłem.
Po niecałych dwóch latach Google zdecydowało, że odznaczy mnie tytułem „Top Contributor”. W tamtym czasie to odznaczenie było czymś zupełnie elitarnym, bo jedynie czterech ludzi w kraju mogło się nim pochwalić. Oprócz tego zdobyte odznaczenie pozwoliło mi odwiedzić Centra Google w różnych regionach świata i tak na przykład na koszt Google zwiedziłem Kalifornię, brałem udział w branżowych konferencjach i zdobyłem pracę w Onecie. Tytuł „Top Contributor” na pewno mi w tym pomógł.
Trudno było o pracę w Onecie?
Wtedy nie istniało pojęcie „rynek pracownika”, a ja w ogóle nie myślałem, że mam szansę dostać się do Onetu. Ale pobyt w Hiszpanii wykształtował we mnie wolę walki – taką postawę, że jeśli czegoś nie da się zrobić, to trzeba to zrobić. Podjąć się zadania i je wykonać. Przeważnie się udawało i właśnie tak było z Onetem, chociaż byłem przekonany, że to nie moja liga, bo przecież nie mam formalnego wykształcenia, a pracę w Polsce zdobywa się wyłącznie po znajomościach.
Po znalezieniu ogłoszenia o pracę znalazłem za pośrednictwem serwisów społecznościowych pracownika Onetu i zapytałem go: „czy w tej pracy liczy się wykształcenie?”. Po minucie odpisał: „dobra wiedza obroni się sama”.
Podpalił mnie tymi słowami, więc napisałem CV i wysłałem. Po 15 minutach odebrałem telefon. Zaproszono mnie na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną, a tuż po drugiej stałem się pracownikiem Onetu.
Na jakie stanowisko aplikowałeś?
Programisty SEO. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, takie było i miało ten magiczny akronim. Ale nie przepracowałem na tym stanowisku zbyt dużo czasu, bo po trzech miesiącach Onet awansował mnie na eksperta SEO i tym samym odciął od funkcji programistycznej. Po kolejnych trzech miesiącach zaproponowano mi, abym objął stanowisko Head of SEO i zbudował SEO w Onecie od podstaw.
Mówisz o awansie, jakby sam się zadział.
Jeśli robisz właściwe rzeczy, to trochę tak jest. Sprzyjały mi także okoliczności. W Onecie poniekąd byłem „jedynakiem”, nie czułem, że mam istotną konkurencję i do tego mówiłem głośno o rzeczach, o których inni mieli pojęcie, ale nie potrafili tej wiedzy nazwać.
W ten sposób budowałem swoją pozycję, a pomagała mi w tym mniej lub bardziej unikalna wiedza, którą zdobyłem na przykład w Google. Nie tylko techniczna, ale też biznesowa. Realizując własne projekty zwykle rozmawiałem z innymi właścicielami, prezesami i menedżerami, rzadziej z szeregowymi pracownikami, chyba że dotyczyło to już organicznej pracy w procesie.
W Onecie było dokładnie tak samo. Kiedy chciałem wpłynąć na zarządzanie, nie pytałem o zdanie kolegów zza biurka, ale szedłem do szefostwa. Spotkałem także przychylnych ludzi. Jednym z nich był Janusz, dla mnie jeden z prekursorów polskiego internetu. Nie chcę zdradzać jego nazwiska, ale mogę powiedzieć, że był w tamtym czasie katalizatorem mojego powodzenia. Zaufał mojej wiedzy i moim pomysłom – to dzięki Januszowi zaczęło iść mi dobrze.
Ile zamierzałeś przepracować w Onecie?
Rok, może półtora.
Ale zostałeś 6 lat. Dlaczego?
Korporacje uzależniają. Szybciej niż papierosy lub alkohol.
Ciężko mi sobie to wyobrazić.
Jeśli żyjesz w lesie to nie możesz oczekiwać, że wiewiórki przyniosą ci orzechy. Natomiast w korporacjach trochę tak jest. Może ci się nie chcieć, możesz siedzieć pod drzewem, palić ognisko, świetnie się bawić i mieć gorszy miesiąc, ale i tak przeżyjesz, bo korporacje przyniosą orzechy. Dbają, by nasze elementarne potrzeby zostały zaspokojone. Tworzą bezpieczne środowisko, ale to jest zgubne, bo zabija pierwotny instynkt przetrwania.
Pewność, że kasa zawsze będzie na koncie, niezależnie od tego, czy dowieziesz wynik, czy nie, to wspaniałe uczucie. Do czasu, gdy korporacja nie przeprowadzi na przykład restrukturyzacji albo, gdy ponad twoją głową zapadnie decyzja, że jesteś zbędny, że jesteś kosztem, na którego cięcie można sobie pozwolić. Budzisz się wtedy w innym świecie, czasem bez pieniędzy, bez pomysłu na siebie i z depresją. Widziałem takich ludzi.
Pracując w korporacjach trzeba się mocno pilnować, aby ten instynkt nie zgasł. W biznesie jest inaczej, bo nie możesz myśleć tylko o tym co dziś, czy o jednym kroku naprzód. Musisz przewidywać, wiedzieć co będzie za tydzień, miesiąc albo za rok. Zresztą wchodząc do Onetu nie chciałem się uzależnić. Miałem zamiar dowiedzieć się, jak buduje się procesy i skaluje duże biznesy. To miał być epizod.
Co było potem?
Po trzech latach dobrze wiedziałem, że chcę odejść.
Dlaczego od razu tego nie zrobiłeś?
Na pewno wciągnął mnie splendor. Byłem szefem SEO w Onecie. Na rynku chwała. Poza tym byłem tak wsiąknięty w organizację, że zacząłem się bać. Nie wierzyłem, że mogę się uwolnić. Mój instynkt zawiódł. Zacząłem więc urządzać się w korporacyjnym świecie.
Wymyśliłem sobie menedżerską ścieżkę kariery i planowałem zostać dyrektorem od produktów. Na szczęście znalazły się osoby, które uniemożliwiły mi realizację tego celu. Pewnie po trochu też odzywały się resztki mojego instynktu i nie robiłem tyle, ile bym mógł, aby wspiąć się po kolejnych szczeblach kariery. Do tego byłem w trakcie budowy domu, który postawiłem własnymi rękoma.
Jak do tego doszło?
Planowaliśmy z żoną kupno mieszkania w Krakowie, ale ceny zwaliły nas z nóg, więc wziąłem Excela i zacząłem liczyć ceny materiałów i robocizny. Miałem doświadczenie w planowaniu, więc poszło łatwo, ale nie miałem doświadczenia w samym budowaniu poza początkowym epizodem w Hiszpanii. To był impuls. Obliczyłem, że kupno działki z samodzielnym wybudowaniem domu z meblami i z pełnym wyposażeniem wyniesie mnie 1500 złotych za metr kwadratowy. Zadałem sobie więc pytanie, czy da się to zrobić.
I dało?
Wyszło że nie, bo mógłbym budować tylko w weekendy, ale Onet bardzo mi pomógł. W pewnym momencie dogadałem się w firmie, że będę mieć wolne piątki. W tygodniu łysy pan w koszuli z kołnierzykiem, a w weekend ubrany w brudny drelich budowlany z kielnią i młotkiem. Byłem tak zajarany tą ideą, że nawet moja żona uwierzyła, że wybuduję ten dom. Jeśli nie macie żony po swojej stronie, nie róbcie tego, co ja, bo taka samodzielna budowa to festiwal kompromisów, nieobecności i wyrozumiałości.
Jaki był efekt?
Piorunujący, ale emocjonalny koszt równie duży. Budowa domu na własną rękę jest ogromnym wyzwaniem, to nie przelewki, ale technicznie nie ma w tym nic trudnego. Jeśli złożyłeś chociaż jeden większy mebel z IKEA bez rzucania inwektywami, zbudujesz dom. Zakres dostępnej wiedzy w internecie jest tak duży, że nie sposób powiedzieć: „nie wiem, jak to zrobić”. Problemem jest chęć pozyskania wiedzy, utrzymanie dyscypliny, organizacja, logistyka i pokonanie własnego strachu.
Miałeś momenty zwątpienia?
Pierwszy zjazd emocjonalny miałem po miesiącu pracy, jak przyszło mi wygiąć kilka ton drutu na zbrojenie. Kolejny podczas przenoszenia i murowania piwnicy z 3500 bloczków betonowych, każdy po 30 kilogramów. Mamy działkę o nachyleniu 13%. To taczka prowadzała mnie, a nie ja ją. Dom jest z drewna – to kanadyjka – więc złapałem oddech, gdy skończyłem z piwnicą i zająłem się stawianiem drewnianego szkieletu, co zajęło mi mniej niż 10 dni.
Przed chwilą nie było właściwie niczego, aż tu nagle stoi kompletny zarys domu. Potem pomagali mi tata i czasem szwagier. To było konieczne. Sam nie wciągniesz na dach 5-metrowego arkusza płaskiej blachy, bo ci się połamie. Ktoś musi ci ją podać. I tak już było do końca. Niektóre prace wykańczały emocjonalnie, a inne dawały wytchnąć.
Ale bez względu na stan emocjonalny postęp musiał być stały, bo bank nakładał na mnie konieczność oddawania kolejnych etapów w ustalonych terminach.
Musiałeś być z siebie dumny.
Miałem olbrzymią satysfakcję, zwłaszcza gdy obserwowałem inną, niedaleko położoną budowę. Zacząłem stawiać dom jako drugi, a zamieszkałem pierwszy. Po dwóch latach pracy. Tylko tam robiła to ekipa budowlana. O 9 rano delegat szedł do pobliskiego sklepu sztywnym krokiem, o 12 był już czujny, ale miał kolejną rundę, a o 15? Co będę mówił?
Polecasz więc pracę w korporacjach?
Owszem, bo korporacje uczą pewnych zachowań, sposobu myślenia, dowożenia wyników i planowania. Nie mówię o totalnie szeregowych stanowiskach, ale o funkcjach, które zapewniają jakąkolwiek decyzyjność i pozwalają przekonywać innych, co do słuszności twojego planu. Każdy więc, kto myśli o uruchomieniu biznesu, według mnie powinien zacząć w korporacji. Niektóre pozwalają nawet wziąć wolne piątki na budowę domu.
Co należało do twoich obowiązków jako Head of SEO w Onecie?
Moim nadrzędnym celem było zbudowanie świadomości, że SEO jest strategicznym czynnikiem, który decyduje o konkurencyjności. Dbanie, by ruch z wyszukiwarek istotnie rósł i był bezpieczny. Robiłem to bez względu na to, czy docierały do mnie głosy sprzeciwu, czy wyrażające wsparcie. To były moje fundamentalne zadania.
Inne polegały na budowaniu procesów i narzędzi. To był istny festiwal odkryć i eksperymentów. Z masą błędów i sukcesów. Dziś wiem, że gdyby nie praca, którą wykonałem z zespołem i wyniki, które zrealizowałem, Onet i jego Grupa byłby poza grą w większości – o ile nie we wszystkich – kategoriach, w których konkuruje. Nie osiągnęlibyśmy tego bez dobrego zespołu.
Jaki więc powinien być dobry zespół?
Przede wszystkim musi być interdyscyplinarny i spójny. Jeśli zespół potrafi samodzielnie planować i realizować powierzone cele lub wskazywać zadania, które powinno się na przykład outsourcingować, to według mnie jest to naprawdę dobry zespół. W przypadku SEO członkowie zespołu muszą także mieć bardzo dobrą wiedzę techniczną i znać się na tym, co robią. Powinny znaleźć się w szeregach takie osoby, które będą ciągnąć innych do góry. Poza tym, żeby zespół dobrze funkcjonował, musi mieć dobre połączenie z szefem.
Jak szukałeś takich osób?
Wypuszczaliśmy ogłoszenie o pracę tak szeroko jak się da – przynajmniej na początku – a potem przeprowadzałem rozmowy kwalifikacyjne. Do tego miejsca był to standard. Często już po kilku pierwszych minutach widziałem, czy mówimy z kandydatem wspólnym językiem, czy nie.
Po czym to poznawałeś?
Po tym, że rozmowa się kleiła. Kiedy dyskutowaliśmy o technicznych aspektach i kandydat kończył zdanie, które zaczynałem. To właśnie był taki sygnał.
Ponoć byłeś upominany za niestandardowe sposoby rekrutacji – to prawda?
Zwracano mi uwagę, że mój styl rekrutacji troszeczkę odbiega od standardów. Potrafiłem na przykład poprosić kandydata, żeby w ciągu dwóch minut wymyślił narzędzie SEO, którego nie ma jeszcze na rynku. Pracownik działu HR łapał się wówczas za głowę, ale wiedziałem, co robię. Co więcej, ten kandydat poradził sobie z zadaniem w ciągu minuty i muszę przyznać, że wymyślił świetne narzędzie.
Poza tym przeprowadzałem podczas rozmów kwalifikacyjnych test, który składał się z 65 pytań. Kandydat miał na jego wypełnienie 20 minut. Wiedziałem, że nie jest to możliwe, ale nie o to w tym zadaniu chodziło. Chciałem sprawdzić, czy kandydat wytrwale będzie dążyć do wykonania zadania i czy zabierze się za pytania, na które zna odpowiedzi, czy odpuści. O takie sposoby rekrutacji byłem czasem upominany.
Test był świetnym motorem napędzającym rozmowy. Mogłem rozluźnić kandydata dodatkowymi pytaniami wokół zagadnień, na które znał odpowiedź, a potem łatwo przemieszczać się w trudniejsze obszary.
Co było potem?
Podczas pierwszego etapu zwykle byłem sam, w drugim towarzyszył mi pracownik działu HR lub któryś z dyrektorów. Pomagał mi stwierdzić, czy dany kandydat na pewno jest właściwy. Czasem było to bardzo pomocne, chociaż decyzje i tak podejmowałem sam. Zdarzało się, że wbrew rekomendacjom.
Wolałeś rekrutować w pojedynkę, czy z czyjąś pomocą?
Uwielbiałem rozmawiać z kandydatami sam na sam.
Wiedziałem przy tym, jak właściwe zachowanie bez świadków może sprawić, że dany kandydat poczuje się pewnie lub nie, a stres wpływa na to na przykład, czy powiemy o swoich pasjach szczerze, czy wydukamy jakiś banał o pływaniu lub czytaniu książek.
Zawsze podchodziłem do każdego kandydata, jakby praca w Onecie była jego największą szansą. Jeśli widziałem, że mój rozmówca jest introwertykiem, starałem się dobrać styl rozmowy do jego potrzeb. Kiedy był ekstrawertykiem także wyrażałem się z pełną ekspresją. Robiłem tak dlatego, że wiem jak stres potrafi zjeść człowieka, a nie chciałem się pomylić podczas rekrutacji. W kraju nie mamy zbyt wielu specjalistów SEO, więc trafność wyboru była bardzo ważna. Na pewno jednak zdarzyło się, spośród 200, 300 osób, które przewinęły się przez moje ręce, wybrać źle i nie zatrudnić pomimo, że kandydat na to zasługiwał.
Po latach ludzie zaczęli omawiać mój styl rekrutacji, czym byłem zdumiony. Niektórzy pisali do mnie, że chcieliby aplikować, ale boją się mojego testu. Inni z kolei traktowali to jako wyzwanie i przychodzili na rekrutację tylko po to, żeby się sprawdzić.
Jak zarządzałeś zespołem?
Stosując „zasadę trzmiela”.
Co to takiego?
Trzmiel ma olbrzymią masę i malutkie skrzydełka. Przy pewnych założeniach logicznych nie powinien latać, a jednak lata. Dlaczego? Bo nie zna tych założeń logicznych. Tak samo jest z bardzo wieloma rzeczami w naszym życiu. Nie podejmujemy się działania, bo opieramy się na bazie doświadczeń innych. Ale gdybyśmy wszyscy chcieli postępować w ten sam sposób, to do dziś bylibyśmy na etapie wymyślania koła.
Wychodzę z założenia, że jeśli coś nie jest faktem, to próbuję. Nawet jeśli czasami albo często mi nie wychodzi, to przynajmniej zyskuje wiedzę i mnóstwo doświadczeń. Podczas takich prób dowiadujemy się nie tyle, że czegoś nie da się zrobić lub że nie potrafimy tego wykonać, ile nabieramy zupełnie innej perspektywy. Dlatego „zasadę trzmiela” stosuję wszędzie, nie tylko w Onecie.
Jak się to ma do zarządzania zespołem?
Podam przykład. Stawiałem ludziom cele, które ich zdaniem były absurdalne. Wymagałem, by nauczyli się programować, bo wychodziłem z założenia, że dobry specjalista SEO powinien wiedzieć, jak obejść się z kodem. Nie znaczy to, że od razu musiał znać któryś z języków programowania: C++, PHP, czy Pythona. Chodziło raczej o umiejętność abstrakcyjnego myślenia, bo właśnie tego uczy programowanie, a abstrakcyjne myślenie to konieczność dla specjalistów SEO.
Nauka programowania miała także drugie dno. Jak to w korporacjach bywa, trudno jest dopchać się do deweloperów, więc chciałem, żeby mój zespół potrafił zakodować proste narzędzia. Dzięki temu, gdy potrzebowaliśmy rozwiązania, które po naszemu przeliczałoby bazę danych, nie musieliśmy się prosić ani czekać aż dział deweloperski przygotuje takie rozwiązanie. Tworzyliśmy je własnymi rękoma.
Dla części zespołu było to pewnie stresujące, zwłaszcza na początku, ale potem każdy doceniał naukę programowania.
Jak ich tego uczyłeś?
Nie uczyłem. Sami się uczyli. Dobierałem ludzi tak, żeby wiedzieć, że poradzą sobie z technicznymi aspektami pracy i takimi wyzwaniami.
Zwalniałeś ludzi?
Zwolniłem jednego człowieka, z którym jestem w przyjacielskich stosunkach. Dziś jest właścicielem bardzo dobrej agencji SEO i twierdzi, że zrobiłem mu przysługę.
Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Nie, ale mam inną historię. Wśród moich pracowników była osoba, która odeszła z pracy, bo nie zdołałem zdobyć takiego budżetu, żeby ją zatrzymać. Dla mnie to była porażka, ale też sygnał, że obrałem właściwy kierunek, bo miesiąc później ta osoba chciała wrócić do mojego zespołu.
Być może uzależniła się od korporacji, tak jak Ty. Jak uwolniłeś się z sideł Onetu?
Im bardziej się uzależniałem, tym bardziej wracał mi instynkt. Pewnie tak by nie było, gdybym był sam. Bo, gdy jesteś sam, nie masz dzieci i żony ani żadnych innych zobowiązań, to niczego się nie boisz. Nawet jeśli zostaniesz zwolniony, to i tak sobie poradzisz.
Kiedy jednak już masz wobec życia i ludzi pewne zobowiązania, przychodzi taka myśl: „co jeśli jutro zostanę zwolniony? Co będzie dalej?” Niby czujesz, że sobie poradzisz, ale znalezienie się w takiej sytuacji może być poważnym kłopotem. Zazwyczaj kończy się pójściem na gorsze stanowisko do innej korporacji. Kiedy więc po 3 latach zadałem sobie takie pytania, stwierdziłem, że nieźle się urządziłem i szukałem sposobu na ewakuację.
Nie mogłem zostawić Onetu bez swojego następcy, więc dwa lata przed odejściem z firmy zacząłem budować sieć menedżerów w dziale SEO. Przekazywałem im swoje obowiązki i widziałem, że zostawiam Onet w dobrych rękach. Później zaplanowałem ze swoim przełożonym przeniesienie mnie do całkowicie innego projektu, gdzie wciąż mając kontakt z SEO obserwowałem, czy wszystko idzie w dobrym kierunku. W końcu przyszedł czas na mnie.
Nie do końca jestem zwolennikiem, by przy jednoczesnej pracy na etacie prowadzić działalność, bo wtedy obie rzeczy robisz źle. Uważam natomiast, że już podczas pracy w korporacji należy przygotowywać się do odejścia, nawet jeśli nastąpi to „kiedyś”. Musisz wiedzieć, co dokładnie chcesz zrobić, od A do Z. Musisz mieć zaplanowane kroki i znać alternatywy.
Jaki był Twój plan?
Przygotowałem sobie plany na przynajmniej 250 lat, a jednym z nich, prawie na szczycie piramidy, były szkolenia – dla mnie to naturalny wybór. Onet stał się dla mnie za ciasny, nie wystarczało mi, by dzielić się wiedzą tylko w strukturach firmy lub podczas rozmaitych wydarzeń firmowych. Chciałem dzielić się swoją wiedzą szerzej. Dlatego dziś organizuję, chyba, największy w Polsce tour szkoleniowy w branży SEO. Z tego, co wiem nikt wcześniej nie organizował czegoś takiego. Podczas SEO Tour planuję odwiedzić 46 miast.
Czym jest SEO Tour?
Dla mnie to kolejna granica, rzecz potencjalnie niemożliwa dla jednoosobowej firmy, którą chcę przekroczyć. Logistyka i skala, jaka stoi za organizacją krajowych szkoleń, które odbywają się dwa razy w tygodniu, daje niezłe pole do działania i równie mocno stresuje, co nie pozwala spać. Organizuję SEO Tour, bo wiem, że spora część wiedzy, jaką zdobyłem na przestrzeni lat jest zarówno unikalna, jak i możliwa do zaimplementowania w każdym projekcie online niezależnie do jego rozmiarów.
Podczas szkolenia będę chciał udowodnić, że dobre SEO można robić zarówno z agencją, jak i samodzielnie; że niekoniecznie trzeba dysponować olbrzymim budżetem, a jeśli już nim dysponujemy, to wydatkować go tak, by być pewnym, że nie przepalamy pieniędzy. Chcę poruszyć podstawy, aby każdy miał równe szanse, a następnie opowiedzieć o zaawansowanych tematach. Ma mnie zrozumieć bloger, prezes zarządu i właściciel małej firmy. Opowiem o planowaniu, technice, strategiach i monetyzacji.
Wszystko za pomocą SEO.
Od którego miasta zaczniesz?
Z powodów emocjonalnych i logistycznych zaczynam 7 listopada 2018 od Krakowa, w którym mieszkam od 6 lat. Jeśli będę miał jakieś niedociągnięcia logistyczne, łatwiej je skoryguję będąc blisko bazy.
Skąd pomysł, aby odwiedzić 46 miast?
Większość wydarzeń w branży SEO organizuje się w dużych miastach. Na przykład w Krakowie, Warszawie, ostatnio w Gdyni, czasami w Poznaniu i Wrocławiu. Niewiele takich imprez odbywa się w mniejszych miastach, a wyprawa chociażby z Zamościa do Warszawy to czasem trzy dni wyjęte z życia. Pierwszego trzeba się spakować, wyjechać i zakwaterować w hotelu, drugiego wziąć udział w konferencji, a trzeciego wrócić do domu. Kosztuje to czas i pieniądze. Planuję więc pojawić się między innymi w Zamościu, Olsztynie, Ełku, Słupsku, Pile i Kaliszu, czyli w miastach, które do tej pory nie istniały na szkoleniowej mapie SEO w Polsce.
Do kogo głównie kierujesz tę inicjatywę?
Przede wszystkim chciałbym dotrzeć do właścicieli małych i średnich firm, którzy często realizują zadania związane z SEO na własną rękę. Zamierzam im pokazać, co powinni robić. Krok po kroku. Z niuansami, których część sądzę nie zna nawet branża SEO. Chcę także dotrzeć do menedżerów w większych firmach, którzy zarządzają projektami, biznesem i stronami internetowymi. Chciałbym dotrzeć do menedżerów marketingu. Do każdego, kto ma realny wpływ na projekty, czy strony internetowe, które mogą generować przychód w internecie.
Kolejną grupą są specjaliści SEO, którzy oferują swoje usługi przedsiębiorcom. Dla części z nich informacje, o których opowiem na pewno nie będą niczym nowym, ale opowiem o nich w sposób bliski biznesowi. Specjaliści SEO muszą zrozumieć biznes i jego potrzeby. Większość, których znam rozumie, ale moi znajomi, to tylko mała część całej branży, która ma jeszcze sporo do zaoferowania.
To znaczy, że branża SEO nie rozumie biznesu?
Są w kraju agencje i osoby, które mają pojęcie o biznesie. Jednocześnie wiele osób zajmujących się SEO nawet nie miało okazji, by poznać potrzeby biznesowe i strukturę projektów, do których kieruje audyty i swoje usługi. Niech każdy manager lub właściciel przedsiębiorstwa pomyśli, ile razy przed audytem SEO usłyszał pytania o swój biznes, kondycję firmy, jej plany, cele i problemy.
Brak postawienia takich pytań powoduje poważne problemy, ponieważ specjalista SEO, który wykonuje audyt, potem rekomenduje jakieś rozwiązania, a te rozwiązania nie przynoszą rezultatów. To często rzutuje na całą branżę, która później jest postrzegana o wiele mniej poważnie niż wynika to z zakresu usług i skali skomplikowania.
SEO może wynieść biznes na wyżyny poziom lub go pogrążyć. Nie upieram się, że mam świętego Graala SEO. Mam jednak wiedzę z organizacji, która nie utrzymałaby mnie na stanowisku szefa związanego z ruchem z wyszukiwarek, gdyby nie stały za tym efekty i rozumienie biznesu. Moje doświadczenie być może nie jest gotowym przepisem na sukces, ale dobrą bazą dla moich kolegów z branży, która umożliwi poszerzenie własnych kompetencji. Spróbuję stanąć dokładnie pośrodku: pomiędzy SEO a biznesem.
Brak zrozumienia biznesu przez specjalistów SEO zdarza się również dlatego, że specjalista wysyła klientowi wyniki audytu, które są napisane niezrozumiałym językiem albo co gorsza, audyt nie pasuje do modelu biznesowego danej organizacji, przez co klient nie potrafi wdrożyć zalecanych rozwiązań. Po prostu ich nie rozumie.
Załóżmy, że przedsiębiorstwo od dwóch lat ma zatory deweloperskie i nie może wyjść z długu technologicznego, a my w audycie skupiliśmy się wyłącznie na optymalizacji procesów, które wymagają wsparcia deweloperów. Jakie to może przynieść efekty? Powinniśmy przewidzieć taką sytuację, rozmawiać z klientami o ich problemach, bolączkach i potrzebach, żeby w audycie wykazać zestaw adekwatnych rekomendacji.
W przypadku dwuletnich zatorów deweloperskich może lepiej będzie stworzyć przestrzeń w innym miejscu. Pod warunkiem, że technologia całkowicie nie zawodzi, może nim być na przykład obszar linkowy lub treściowy, co finalnie pozwoli przedsiębiorstwu na zatrudnienie dedykowanego dewelopera od procesów SEO lub przynajmniej udowodni, że takie rozwiązanie ma sens. Dlatego uważam, że SEO Tour jest szkoleniem również dla specjalistów SEO.
Co specjaliści SEO powinni wiedzieć o biznesie?
Powinni znać cele i potrzeby biznesu. Rozumieć typowy finansowy język. Wiedzieć, jaka jest różnica między przychodem a dochodem, marżą a narzutem, wiedzieć, czym jest koszt i co to jest zwrot z inwestycji. Powinni wiedzieć, jakie pytania zadawać biznesowi, aby lepiej dopasować rekomendacje.
Wydaje mi się, że to zrozumiałe pojęcia.
W słownikowym znaczeniu tak, ale nie o takie rozumienie mi chodzi. Specjaliści SEO powinni mieć praktyczną znajomość tych pojęć i rozumieć, jaką rolę pełnią w SEO. Biznes natomiast powinien wiedzieć, czego wymagać od SEO i jakimi informacjami się dzielić.
Dlaczego więc nie rozumieją?
Przyczyn jest kilka. Wymienię tu jedną. Branża SEO ma bardzo niski próg wejścia. Nie musisz kończyć studiów ani mieć pieniędzy, wystarczy, że jesteś lotny i przeczytasz jedną książkę o optymalizacji, nauczysz się technicznych pojęć i będziesz w stanie zabłysnąć przed większością klientów, którzy nie mają styczności z SEO. Przez to wielu specjalistów rekomenduje rozwiązania, których nie można potem zrealizować lub ich realizacja zbyt mocno ingeruje w pozostałe procesy w firmie, często bez efektów.
To bardzo szkodzi branży. Nie dyskutuję o intencjach, mówię o tym, że specjaliści zajmujący się optymalizacją powinni wyjść poza hermetyczne postrzeganie SEO. Po drugiej stronie jest klient ze swoimi problemami, organizacją i logistyką. W wielu specjalistach drzemie olbrzymi potencjał. Chcę dać im swoje doświadczenia, aby na ich bazie uwolnili potencjał we własny sposób.
Czego więc życzysz specjalistom SEO?
Wszystkiego zielonego.
Słucham?
W branży utarło się, że jeśli coś dzieje się w algorytmie wyszukiwarki Google – a dzieje się wiele razy w ciągu roku – to w komentarzach do tych zmian brakuje takich, które mówią wprost, że coś się posypało i ruch spadł. Dominują tylko te pozytywne, czyli że wszystkim ruch z Google rośnie. Jest zielono na wykresach. Dlatego każdemu w branży i wszystkim biznesom życzę wszystkiego zielonego. Życzę także słuchających klientów i żebyśmy sami ich słuchali. Słuchajmy, komunikujmy się, a zrozumiemy biznes.
5 listopada Grzegorz Strzelec poprowadził bezpłatny webinar dotyczący SEO, który możesz obejrzeć na poniższym wideo:
Zostaw komentarz