– Moim celem jest, aby sztuczna inteligencja dorównała kreatywnością ludziom – mówi w rozmowie z nami Przemysław Chojecki, właściciel grupy Ulam.ai, w ramach której działają trzy spółki: Bohr Technology, Aimee i Retailor. Wszystkie zajmują się rozwojem sztucznej inteligencji w specjalistycznych obszarach.
Przemysław Chojecki nie jest jednak wyłącznie przedsiębiorcą, który pracuje nad SI, ale również człowiekiem o wielu zainteresowaniach. Jest między innymi badaczem, pisarzem, wykładowcą akademickim i członkiem listy Forbesa 30 under 30. Rozmawiamy z nim o edukacji, prowadzeniu biznesu (jeden z biznesów Przemysława upadł) i emigracji.
Adam Sawicki, Marketing i Biznes: Podejrzewam, że w szkole byłeś prymusem – to prawda?
Przemysław Chojecki, Ulam.ai: Do czasu liceum uczyłem się wszystkiego: języka polskiego, historii i matematyki. Nie skupiałem się na konkretnej dziedzinie, bo rozważałem dwa kierunki rozwoju. Z jednej strony chciałem zostać pisarzem, a z drugiej matematykiem. Większość stopni, które wówczas otrzymywałem to były piątki lub szóstki, ale zmieniło się to w liceum, gdy uznałem, że skupię się na matematyce. Inne przedmioty zeszły wówczas na boczny tor, przez co pojawiły się trójki i czwórki. Pamiętam, że w tamtym okresie nie przepadałem za biologią, bo kojarzyła mi się ze wkuwaniem informacji o zwierzętach i roślinach. Zupełnie nie dostrzegałem w tym przedmiocie struktury, której potrzebuję do efektywnej nauki.
Dzisiaj już inaczej patrzę na biologię. Lubię ją i dostrzegam strukturę, która jest trudniejsza do odkrycia niż podczas nauki na przykład języków obcych, fizyki, chemii, czy nawet historii.
Dlaczego zafascynowałeś się akurat matematyką?
Jestem ciekawy świata i lubię podejmować się wyzwań intelektualnych, które matematyka gwarantuje. Rozwiązywałem więc rozmaite zadania i problemy oraz wyznaczałem sobie coraz trudniejsze cele do osiągnięcia, dzięki czemu trafiłem do liceum ogólnokształcącego im. Stanisława Staszica w Warszawie i wziąłem udział w olimpiadzie matematycznej.
Niestety przez drobny błąd, który popełniłem w krajowym finale, zająłem siódme miejsce i w efekcie nie pojechałem na międzynarodową olimpiadę, bo tylko pierwszej szóstce taki przywilej przysługiwał. Z perspektywy czasu brzmi to śmiesznie, ale bardzo przeżyłem tę porażkę, co z kolei sprawiło, że potem poświęcałem jeszcze więcej czasu na matematykę i na rozwiązywanie najtrudniejszych problemów.
Pamiętasz, co to był za błąd?
Niezbyt. Wiem tyle, że to był błąd obliczeniowy. Zabrałem się za rozwiązywanie ostatniego zadania i nie sprawdziłem dwóch poprzednich, a to właśnie, w którymś z nich był ten błąd.
Odwołałem się od decyzji, bo przypuszczałem, że w ten sposób uda mi się zdobyć więcej punktów, ale ostatecznie i tak nie pojechałem na międzynarodową olimpiadę. Byłem zrozpaczony i wściekły, szczególnie że byłem na ostatnim roku w liceum i miałem świadomość, że już nigdy nie będę mieć szansy, by kolejny raz wziąć udział w takiej imprezie. Bolało mnie to, ponieważ przygotowywałem się do olimpiady matematycznej jak do sportowych igrzysk. Przez cały rok intensywnie trenowałem każdego dnia, rozwiązując zadania z poprzednich edycji konkursu dla tych dwóch finałowych dni, gdzie popełniłem błąd. Ale wciąż byłem w Staszicu, a stamtąd trafiłem na Uniwersytet Warszawskie na Wydział Matematyki.
Co było potem?
Porażka podczas olimpiady matematycznej zmotywowała mnie do wytężonego wysiłku, więc po dostaniu się na studia szybko zacząłem zaliczać przedmioty z kolejnych lat. W efekcie w ciągu czterech semestrów miałem za sobą większość materiału, który przerabia się podczas studiów magisterskich, co zostało zauważone przez niektórych wykładowców.
Pani profesor, z którą miałem seminarium, podeszła do mnie pewnego dnia i zapytała, czy nie chciałbym wyjechać do Francji, bo według niej to doskonałe miejsce, w którym dalej mógłbym się rozwijać. Mało kto wie, że uczelnie w Paryżu są w czołówce, jeśli chodzi o badania nad czystą matematyką.
Zgodziłeś się?
Bez wahania. Od razu podjąłem decyzję o wyjeździe i dopiero potem zastanowiłem się, co właściwie zrobiłem. Nie znałem wówczas języka francuskiego, a wyjazd oznaczał odcięcie się do rodziny i znajomych. Ale pani profesor przekonała mnie, że we Francji spotkam się z niesamowitymi wyzwaniami intelektualnymi i to podziałało. Chciałem się uczyć i rozwijać, więc podjąłem decyzję o wyjeździe.
Jak poradziłeś sobie bez znajomości języka?
Nie było to trudne, bo sama matematyka jest uniwersalnym językiem, a przed wyjazdem zacząłem uczyć się francuskiego. Na dodatek dobrze znałem język angielski, więc nie było żadnego problemu. Profesorowie natomiast byli otwarci, więc podczas kolokwiów mogłem opisywać rozwiązania zadań w języku francuskim lub w języku angielskim. Na moim roku były zresztą osoby z Chin, które ni w ząb nie potrafiły powiedzieć słowa w żadnym z tych języków, a i tak osiągały najlepsze rezultaty. Pamiętam, że gdy uczyłem się francuskiego, to brałem jednego z moich ulubionych autorów i tłumaczyłem teksty. Uwielbiam literaturę piękną, więc czytałem na przykład poezję Charlesa Baudelaire’a, co z kolei sprawiło, że początkowo znałem wyszukane słowa, ale nie potrafiłem poprosić o bułki w piekarni.
Twoim zdaniem przedsiębiorcy powinni znać języki obce?
Zdecydowanie. Angielski to podstawa. W moim przypadku przydaje się także francuski, bo mam partnerów biznesowych i kontrahentów w Kanadzie i we Francji. Myślę, że poza tymi językami przydałaby mi się znajomość chińskiego, bo Chiny to specyficzny rynek, który wymaga znajomości ich ojczystego języka i kultury, by cokolwiek załatwić.
To znaczy, że zamierzasz z grupą Ulam.ai wejść na rynek w Chinach?
Mam taki plan, bo Chiny to świetne miejsce do rozwoju technologii opartych o sztuczną inteligencję i rozwiązań wykorzystujących komputery kwantowe. Dla porównania Europa zamierza w ciągu pięciu lat zainwestować miliard euro w komputery kwantowe, Chiny zaś w ciągu jednego roku zainwestowały 20 miliardów dolarów w ten sektor.
Skąd ta różnica?
Europa jest w tyle, jeśli chodzi o innowacje, Stany Zjednoczone nadrabiają, a Chiny chcą zmienić stereotyp, według którego Chińczycy nie są innowatorami, ale kopiują rozwiązania innych krajów. Chcą więc zmienić ten obraz i inwestują gigantyczne pieniądze w sztuczną inteligencję. Poniekąd się im to udaje. Tworzą rozwiązania, których kompletnie nie ma w Europie. Przykładem jest chociażby WeChat, czyli tamtejszy Facebook, który agreguje rozmaite rozwiązania. Możesz za jego pośrednictwem zapisać się na wizytę u lekarza, zamówić posiłek z dostawą do domu lub zarezerwować miejsce parkingowe.
Dlaczego bez znajomości kultury i języka trudno robić interesy w Chinach?
Chińczycy różnią się na przykład od pragmatycznych Amerykanów, którzy mogą powiedzieć niemiłe rzeczy albo cię skrytykować, ale zawsze dają feedback. Według mnie to idealni klienci, bo ich rozumiem i wiem, czego oczekują. W przypadku Chin nie mam takiego poczucia. Dopóki więc w naszym zespole nie pojawi się osoba, która będzie znać się na tamtejszym rynku, trudno będzie nam ruszyć z ekspansją w kierunku Państwa Środka.
Skoro jesteśmy przy różnicach kulturowych, wróćmy na chwilę do Paryża. Jaką różnicę zaobserwowałeś między studentami z Polski a studentami z Francji?
École polytechnique, w której się uczyłem, to bardzo dobra uczelnia, gdzie spotkasz ludzi z całego świata, a co za tym idzie, poziom nauczania jest bardzo wysoki – to z kolei rodzi olbrzymią konkurencję. Studenci są bardzo zmotywowani i bardzo się starają. Nie oznacza to jednak, że w Polsce jest gorzej. Poziom nauczania, jeśli chodzi o matematykę lub informatykę także jest wysoki, ale program studiów jest bardzo ogólny. Studenci będąc nawet na magisterce nie specjalizują się tak bardzo jak powinni i nie wchodzą w badania, co jest nagminne we Francji. U nas w kraju to problem, chociaż widzę, że się to zmienia.
Jak odnalazłeś się w tak konkurencyjnym, studenckim środowisku?
Studia w Paryżu były dla mnie powrotem do czasów z olimpiady. Cześć studentów znałem zresztą z olimpiad matematycznych, więc nie miałem problemu, żeby odnaleźć się w takim środowisku. Potem pojawiła się Wielka Brytania, Oxford i posada wykładowcy.
Jak dostałeś tę pracę?
Po ukończeniu doktoratu zacząłem aplikować na różne pozycje naukowe. Jedną z ofert, na które się natknąłem, była właśnie oferta Oxfordu. Nie od razu jednak zaaplikowałem, bo praca na uczelni wymaga współpracy z którymś z profesorów, zajmujących się dziedziną, którą nie do końca się zajmowałem w tym przypadku. Mimo to profesor z Paryża przekonał mnie, bym zgłosił swoją kandydaturę. Odbyłem 20-minutową rozmowę przez Skype’a i chwilę później dostałem propozycję pracy.
Pamiętasz, jak wyglądała ta rozmowa?
To była wideokonferencja, gdzie po drugiej stronie znajdował się profesor, z którym miałem pracować oraz dwie inne osoby. Rozmawialiśmy o technicznych sprawach. Nie zadano mi żadnego ogólnego pytania, wyłącznie pytano mnie o matematykę. Potem musiałem przez 15 minut poprowadzić wykład i odpowiedzieć na kilka dodatkowych pytań. Zanim jednak wyjechałem do Wielkiej Brytanii, musiałem skończyć doktorat.
Czego nauczyła cię ta praca?
Praca na Oxfordzie rozwinęła we mnie głównie zdolność koncentracji oraz umiejętność głębokiego wchodzenia w badane zagadnienia, bo takie badania wymagały czasami aż 5 lub 6-godzinnego skupienia bez przerwy i bez komputera, za to z kartką i wydrukowanymi pracami badawczymi.
Taka umiejętność koncentrowania się jest przydatna przedsiębiorcom?
Niekoniecznie, bo w biznesie musisz działać na różnych frontach jednocześnie. Ale w moim przypadku taka umiejętność się przydaje, bo wszystko, co robię jako przedsiębiorca, ściśle wiąże się z zaawansowanymi technologiami. Nadal więc czytam różne prace naukowe i wybieram te, które faktycznie są wartościowe.
Jak to robisz?
Nigdy nie jest łatwo dokonać takiej selekcji, ale gdy praca często jest cytowana w innych pracach albo została napisana przez kogoś, kto wcześniej napisał coś wartościowego, to istnieje duża szansa, że i ta praca okaże się wartościowa. Oczywiście ta metoda nie zawsze jest skuteczna, bo czasami zdarzają się prace ludzi, którzy pojawiają się znikąd – chociaż przyznam, że nieczęsto się to zdarza.
Dlaczego rozstałeś się z Oxfordem?
Kontrakt trwał dwa lata, a poza tym chciałem już wrócić do Polski. Byłem w końcu 7 lat poza krajem, a to męczy, bo gdy zmieniasz miejsce pobytu, to za każdym razem budujesz życie na nowo. Chciałem trochę stabilizacji. Wychowałem się w Warszawie i zawsze, gdy tu wracałem, to widziałem jak Warszawa się zmienia. Jak powstają nowe budynki i jak odnawiane są stare kamienice. Chciałem zobaczyć, czy po powrocie do kraju jestem w stanie stworzyć coś ciekawego. Najpierw więc kontynuowałem pracę naukową w Polskiej Akademii Nauk, gdzie coraz bardziej przesuwałem się w obszar sztucznej inteligencji, aż w końcu zadałem sobie pytanie, czy maszyny mogą być tak samo kreatywne jak ludzie. Usiłując znaleźć odpowiedź na to pytanie uruchomiłem Ulam.ai. Na początku jednak oferowałem usługi konsultingowe w zakresie maszynowego uczenia i metod statystycznych. Nie miałem wtedy konkretnego produktu i konkretnej wizji, ale wiedziałem, że chcę zająć się sztuczną inteligencją. W międzyczasie zaangażowałem się w Bring.
Co to za projekt?
Bring był serwisem, za pośrednictwem którego na terenie Warszawy dostarczaliśmy w ciągu 90 minut niemal wszystko. Mogłeś na przykład kupić ubranie, a nasz kurier dowoził przesyłkę pod wskazany adres. Wszystko działo się z poziomu telefonu albo komputera, bo platforma działała w oparciu o Messengera. Chcieliśmy z Bringa zrobić europejskiego WeChata.
I udało się?
Niestety nie. Upadliśmy. Mieliśmy w miarę działający system informatyczny, ale nie osiągnęliśmy skali, bo w najlepszym momencie realizowaliśmy średnio około 20 zleceń dziennie, co dawało kilkaset miesięcznie – to było zdecydowanie za mało. Do uzyskania rentowności potrzebowaliśmy 200 zleceń dziennie, czyli 10 razy więcej. Po czasie wiem, że błędem było niedoszacowanie kosztów związanych z budowaniem marki oraz że na uruchomienie logistycznego biznesu potrzebujesz nie kilkuset tysięcy, ale kilka milionów.
Jak więc budowaliście markę?
Po pierwsze publikowaliśmy reklamy na Facebooku, które były skierowane do różnych grup odbiorców, między innymi do pracowników korporacji, właścicieli małych firm i do matek. Słowem: celowaliśmy w ludzi, którzy potencjalnie mieli mało czasu, ale dużo spraw do załatwienia. Chcieliśmy załatwiać te sprawy za nich. Poza Facebookiem oferowaliśmy różne rabaty, na przykład „poleć nas znajomym, a uzyskasz usługę za darmo” – niestety ta forma promocji się nie sprawdziła. Zabrakło też brandingu wśród kierowców. Nasi kierowcy nie byli ubrani w uniformy, a powinni. Ich samochody nie były obklejone na czerwono i nie znajdował się na nich napis Bring. To był błąd, bo gdy kurier dostarczał paczkę, odbiorca nie kojarzył go z naszą firmą. Oczywiście od czasu do czasu, ktoś zapytał kuriera skąd jest, ale to nie wystarczyło, by budować świadomość marki na rynku.
Stwierdziliśmy w końcu, że nie ma szans, aby ten projekt wypalił. Widzieliśmy jedynie narastające koszty, ale mimo to decyzja o zamknięciu Bring nie była łatwa, szczególnie że mieliśmy kilku wiernych fanów, którzy regularnie zamawiali za naszym pośrednictwem różne usługi. Niemniej w tamtym czasie rozwijałem także Ulam.ai, nad którym początkowo pracowałem samodzielnie. Wszystko zmieniło się, gdy dołączył do mnie Witold Kowalczyk.
Co było dalej?
Razem z Witkiem uruchomiliśmy trzy spółki: Bohr Technology, Aimee i Retailor.
Bohr Technology wykorzystuje komputery kwantowe, żeby rozwiązywać skomplikowane problemy optymalizacyjne w branży logistycznej. Poniekąd działa w tej samej branży co Bring, ale w zupełnie innym segmencie rynku. W ramach tego projektu współpracujemy z dużymi podmiotami, takimi jak na przykład Poczta Polska.
Aimee natomiast jest spółką fashion tech, która z packshotów tworzy looki, to znaczy, że gdy duży sklep online, na przykład Zalando, prześle nam zdjęcia butów albo sukienki, to my „ubieramy” w tę część garderoby fotorealistyczną modelkę, którą generuje komputer, a po wszystkim odsyłamy takie zdjęcie do zamawiającego, by mógł umieścić je na stronie. To znacznie przyspiesza cały proces, bo nie ma potrzeby organizowania fizycznej sesji fotograficznej.
Z kolei Retailor zajmuje się analizą obrazu na potrzeby retailu. Montujemy kamery nad samoobsługowymi kasami w sklepach, które przetwarzają obraz i od razu wyciągają wnioski, na przykład nasze kamery śledzą, czy klient sklepu nie dokonał kradzieży. Okazuje się bowiem, że czasami ktoś skanuje droższą butelkę wina jako tańszą, a my chcemy wyłapywać takie nadużycia. Generalnie zależy nam, by analizować cały flow sklepu. Dzięki temu będziemy w stanie powiedzieć właścicielowi, jak jego klienci poruszają się po sklepie, jakie produkty oglądają i które kupują. Co więcej, nasze kamery przetwarzają obraz w samej kamerze, bo sklepy często nie mają dostępu do dobrego łącza.
Chociaż w skład grupy Ulam.ai wchodzą te trzy projekty, to z Witkiem oddaliśmy część udziałów w Aimee i Retailor innym osobom, by poświęcić się pracy nad Bohr Technology. Uważam, że jesteś w stanie prowadzić na 100% tylko jedną firmę. Reszta powinna działać „w tle”, jako dodatek, gdzie pełnisz tylko funkcje doradcze, ale nie angażujesz się w codzienne operacje.
Dlaczego?
Zauważyłem w pewnym momencie, że jednoczesna praca nad Bring i nad Ulam.ai nie przynosi korzyści obu projektom. Być może są ludzie, którzy potrafią łączyć pracę nad wieloma projektami naraz, ale ja do nich nie należę, a przynajmniej jeszcze nie, bo jest to kwestia doświadczenia w delegowaniu pracy i skupianiu się tylko na esencji.
Fantastycznie sobie z tym radzi na przykład Elon Musk, który rozwija w tym samym czasie Teslę i SpaceX. Dużo nauki jeszcze przede mną, aby dojść do takiego poziomu. Na razie więc skupiam się tylko na jednym przedsięwzięciu.
Czego chcesz się nauczyć?
Głównie nietechnicznych kwestii, związanych z pozyskiwaniem inwestorów i klientów. Czytam więc książki dla przedsiębiorców, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że biznesu można się nauczyć tylko przez praktykę. Niemniej w książkach można znaleźć wartościowe wskazówki. Obecnie kończę książkę pt. „The Hard Thing about Hard Things”, której autorem jest Ben Horowitz, człowiek, który jest właścicielem jednego z najbardziej znanych na świecie funduszy venture capital. Horowitz to także przedsiębiorca doświadczony w budowaniu i sprzedaży startupów.
Dlaczego skupiłeś się akurat na Bohr Technology?
Jak wcześniej wspomniałem, moim celem jest, aby sztuczna inteligencja dorównała kreatywnością ludziom. Aby osiągnąć ten cel, działamy jako grupa Ulam.ai w różnych niszach i tworzymy specjalistyczne rozwiązania. Bohr Technology jest w tym momencie dla mnie najbardziej istotny, bo stara się rozwiązać problem, który pojawia się przy pracy nad uczeniem maszynowym: niewystarczająca moc obliczeniowa. Komputery kwantowe to jedno z potencjalnych rozwiązań wyjścia z impasu, który będzie nas czekał za kilka lat, gdy wzrost szybkości klasycznych komputerów będzie malał, a prawo Moore’a przestanie obowiązywać.
Czy kreatywna sztuczna inteligencja nie zagrozi ludziom?
Patrzę na sztuczną inteligencję z optymizmem. Sądzę, że z jej pomocą będziemy w stanie przyśpieszyć pracę człowieka, wyeliminować rutynowe i powtarzalne czynności oraz wesprzeć na przykład lekarzy lub naukowców podczas badań. Sztuczna inteligencja jest już zresztą wszędzie: w telefonach, w aplikacjach, które pomagają nam znaleźć najkrótszą drogę z punktu A do punktu B lub podczas zamawiania przejazdu za pośrednictwem aplikacji. Sztuczna inteligencja może więc być naszym asystentem i pomagać nam w różnych aktywnościach. Dążę do tego, by integracja na polu człowiek-maszyna przyniosła jak największe zyski samemu człowiekowi.
Zostaw komentarz