Artur Parzybut to założyciel Cortary Harth Garu i współwłaściciel sześciu spółek. W wywiadzie opowiada o swoich początkach, budowaniu biznesu bez zewnętrznego finansowania i metodach negocjacji.
Artykuł powstał we współpracy z Cortary Harth Garu
Jak rozpocząłeś przygodę z biznesem?
Artur Parzybut: Zaczynałem od handlowania kontem premium w popularnych grach przeglądarkowych, czasami dorzucałem do tego jakiś arbitraż i zarobki z prac sezonowych, przede wszystkim jednak oszczędzałem… niemal wszystko. Dzięki temu mając 16 lat stać mnie było na zakup pierwszego portalu, później kolejnego, a po kilku latach moje witryny zaczęły docierać do niemal miliona osób miesięcznie.
Dlaczego zainteresowałeś się akurat taką tematyką?
Idąc do szkoły średniej wybrałem placówkę w innym mieście i zamieszkałem w internacie. Z jednej strony zatarło się przez to sporo moich wcześniejszych znajomości i pozaszkolnych aktywności, lecz z drugiej strony miałem bogactwo wolnego czasu.
To właśnie wtedy przemyślałem moje dotychczasowe życie i wyobraziłem te przyszłe. Doszedłem do wniosku, że nie chcę spędzić go konwencjonalnie: szkoła – studia – praca od do – emerytura – koniec. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli nie chcę wstawać codziennie wcześnie, spędzać całych dni robiąc coś, czego nie lubię i z kimś, kogo nie lubię, to muszę zrobić coś inaczej niż wszyscy.
Pomyślałem: mogę mieć błogie życie przez następnych kilka lat, a później pracować ciężko pozostały okres albo już teraz zrobić coś więcej, żeby w przyszłości robić to, na co będę miał ochotę. W taki właśnie sposób zrzekłem się większości stereotypowych, nastoletnich zajęć służących przetraceniu czasu. Niemal cała moja aktywność pozaszkolna skierowana była na znalezienie czegoś, co będę mógł rozwijać, wkładać w to czas i w przyszłości wyciągać owoce.
Od razu poszedłeś w kierunku Internetu?
Pomysłów było sporo, na większość z nich byłem niestety zbyt młody i niedoświadczony. Nie przeszkodziło mi to jednak w sprawdzeniu się między innymi w grze na Forex-ie, obstawianiu pokera, zakładów bukmacherskich czy klasycznym handlu. Większość tych aktywności wcielałem w życie przez konta zakładane na rodziców i większa część z nich przyniosła mi jedynie… doświadczenie. Nie pamiętam jak na to wpadłem, przypominam sobie jednak, że pod koniec 2012 roku w otchłani Internetu poszukiwałem możliwości odkupienia funkcjonującej już witryny. Niedługo później po dogłębnej analizie i niełatwych negocjacjach stałem się właścicielem mojego pierwszego portalu.
Nawet z perspektywy czasu uważam to za całkiem dobry zakup, bowiem za portal o tematyce historycznej, połączony z forum zapłaciłem 2 000 zł, a już wtedy przynosił on około 200 zł miesięcznie. Zarabiał głównie na sprzedaży miejsca pod linki (Seopilot), czego wtedy całkowicie nie rozumiałem. W portalu ulokowałem sporo pracy i inwestycji. Główne nakłady kierowałem na promocję witryny oraz opłacenie programisty, z którym wprowadzaliśmy nowe funkcjonalności i usuwaliśmy błędy.
Nie bałeś się zainwestować?
Sam wydatek z tego, co pamiętam był dla mnie wtedy całkiem sporym wyzwaniem – większość środków własnych miałem zainwestowane we wspomniane wcześniej „inwestycje”, lokaty a przed kilkoma miesiącami moje konto wyszczuplało o 2 500 zł, które przeznaczyłem na zakup pierwszego w życiu laptopa. Pieniądze na portal musiałem więc pożyczyć od mamy. Doskonale pamiętam reakcję mojej rodziny i znajomych na pomysł wydania ówczesnej niemal 2 miesięcznej pensji minimalnej na coś, co fizycznie nie istnieje, co jest tylko zbiorem plików i nazwą dostępną w Internecie – czyli kolejnym tworem, który fizycznie nie istnieje. Było to szczególnie trudne w otoczeniu osób, które przez całe życie, bez ani jednego wyjątku jeśli tylko wydawały na coś pieniądze, mogły dostać namacalny dowód czy wartość. Gdybym dostał wtedy złotówkę, za każde spojrzenie na mnie jak na idiotę, miałbym o jakieś 7 zł więcej. Poza tym krytyki i zniechęcania do tego pomysłu było naprawdę sporo. Postanowiłem jednak zaryzykować.
Kupiłeś portal i inwestowałeś w niego. Co było dalej?
Portal rozrastał się, przybywało czytelników oraz twórców, całość wyglądała coraz lepiej. Pamiętam dość zabawną z perspektywy czasu sytuację, że początkowo nie chciałem przedstawiać się ówczesnej redakcji z nazwiska i stroniłem od zabierania głosu w poruszanych wątkach, dlatego, że większość zespołu stanowili historycy z wykształcenia, prawnicy, ludzie z obszerną wiedzą. Mnie historia interesowała, ale raczej wybiórczo i przede wszystkim miałem wtedy 16 czy 17 lat. Obawiałem się, że gdyby taka informacja wypłynęła, sporo osób mogłoby zrezygnować ze współpracy z witryną. Z czasem cały wysiłek włożony w portal popłacił i witryna zaczęła zarabiać coraz więcej, odzywały się do mnie kolejne wydawnictwa z propozycjami stworzenia recenzji książek a z czasem objęcia nowych pozycji patronatem medialnym czy nawet kilkukrotnie umieszczenia mojej opinii na okładce (zdjęcie poniżej). Również wtedy zgłosił się do mnie między innymi Uniwersytet Jagielloński czy nieco później sztab wyborczy obecnego prezydenta.
Ale na jednym portalu nie poprzestałeś?
Zgadza się, jednak wpadnięcie na pomysł żeby skopiować ten model biznesowy zajęło mi zadziwiająco dużo czasu. Kiedy już się to stało zapłaciłem pierwsze „frycowe”. Przeciwnie do pierwszej, ostrożnej transakcji tym razem zacząłem skupować co tylko wpadło mi pod myszkę i było w moim finansowym zasięgu. Tak dokonałem przynajmniej 3 nieudanych transakcji, na które wydałem łącznie ponad 2 200 zł. Z tych inwestycji udało mi się zwrócić może 50 zł. Lekko podłamany nieudanymi próbami stwierdziłem, że spróbuję stworzyć portal samodzielnie, od zera.
Miała to być wyszukiwarka tematyczna – coś jak Google, tylko gotowy spis podzielony na bloki i kategorie tematyczne, z niezależną oceną, opisem i komentarzami użytkowników. Dopiero pod koniec prac odkryłem, że istnieje już coś takiego jak katalogi, co prawda nie oddawało to w pełni mojego pomysłu, ale jednak sama idea na runku była już znana. Portal miał być promowany za pomocą koszulek, które uprawniać miały do wejścia na wiele wydarzeń i imprez. Założenie było takie, że osoba wchodząca za darmo będzie bardziej skora do wydawania wewnątrz eventu. Całość to mniej więcej styl funkcjonowania karty MultiSport. Ta inwestycja zabrała mi ponad rok czasu i kolejny 1 000 zł. To wszystko nauczyło mnie jednak więcej, niż pierwsza udana transakcja. Zacząłem rozumieć co z czym się je i po co ktoś mi płaci za dodanie linku na stronie (wcześniej abstrakcja), uczyłem się jak negocjować, jak wyszukiwać nowe atrakcyjne portale, jak działa marketing i pozycjonowanie.
Nigdy więcej nie próbowałeś stworzyć portalu od zera?
Zdarzyło się może jeszcze z raz czy dwa. Kilka witryn od zera powstało też na zlecenie pewnej firmy marketingowej, to już jednak historia najnowsza. Na początku mojej drogi skupiałem się na gotowych witrynach posiadających już zaplecze contentowe, użytkowników, pewną liczbę polubieni i fanów w mediach społecznościowych oraz spełniających kluczowy warunek – zarabiających. Dawało mi to pewność, że inwestycja ma potencjał i prędzej czy później się zwróci. Z czasem wiedząc jak monetyzować portale zdarzały mi się transakcje gdzie nabywałem witrynę zarabiającą 200 zł miesięcznie i w przeciągu kilku tygodni kwota ta wzrastała czterokrotnie, albo takie, gdzie kupując witrynę za 2 000 zł, po roku systematycznie dawała przychody rzędu 2 – 3 000 miesięcznie.
Dużą rolę odegrały też negocjacje. Czasami udawało mi się stargować cenę wyjściową nawet o 80%. Miałem wtedy o wiele więcej cierpliwości niż teraz i brałem często sprzedawców na „wyczekanie”. W 90% byli to ludzie, którzy kilka lat wcześniej stworzyli portal o modzie, ślubach czy nawet prywatnego bloga, zainwestowali w niego trochę środków i czasu, po kilku latach projekt najczęściej im się jednak nudził, nie wiedzieli jak cokolwiek z niego wyciągnąć lub też nie mieli czasu na jego kontynuowanie. Wtedy pojawiałem się ja z ofertą odkupienia całego tego przybytku. Wybór ówczesnego właściciela mimo wszystko najczęściej polegał na tym czy portal ma przepaść po wygaśnięciu domeny, czy zostać odsprzedany za przyzwoitą kwotę. Bardzo dobrze działało wizualizowanie sprzedającemu co może mieć za tę konkretną kwotę, operowałem wtedy wartościami nie 2 500 zł, tylko najnowszy telefon, albo wakacje czy ferie na wyższym standardzie. Do tego zwolnienie z odpowiedzialności za witrynę, za opłacanie serwera, domeny i innych nieprzyjemności związanych z twórczością w sieci, takich jak kwestie prawne, RODO, podatki itp. Czasami dochodził do tego udział w zyskach, na przykład 30% zarobków portalu przez rok. Właścicielom zawsze oferowałem też ważną rolę na stronie, tak żeby mieli pewność, że witryna pójdzie w kierunku, jaki wyznaczyli i żeby nadal posiadali możliwość jej rozwijania. Ten prosty zabieg bardzo często był decydujący, jednak rzadko ktokolwiek z niego korzystał.
Ale w takim razie skąd wiedziałeś, którą domenę kupić a którą nie, gdzie szukałeś nowych okazji? Jak oddzielałeś ziarna od plew?
To też zajęło mi trochę czasu. Pewnego letniego dnia grając w kosza wpadłem na to jak mogę wyszukiwać zarabiające witryny. Ze względu na to, że wówczas główne dochody czerpałem z Seopilota a przy okazji, co mi się bardzo podobało była to umówiona, stała, miesięczna kwota, postanowiłem zdobyć listę wydawców wspomnianego pośrednika. Rzecz jasna taka lista wydawców nie była publiczna, napisałem jednak kilka maili, porozmawiałem z kilkoma osobami, pogłówkowałem kilka godzin i udało się. Odwiedzałem jedną witrynę po drugiej i pisałem do właścicieli z propozycją odkupienia. Odpowiedziało może 20% z nich a w przybliżeniu z dwudziestoma ostatecznie doszedłem do porozumienia i domena zmieniała właściciela. Obecnie nie skupiam się już tak bardzo czy i ile witryna zarabia. Do analizy używam profesjonalnych narzędzi, które pokazują mi najważniejsze parametry potencjalnych nabytków.
Czy był jakiś przełomowy moment w tej historii? Coś, od czego Twój interes nabrał tempa?
Hmm, takim momentem był chyba mail od ekipy Whitepress-a z propozycją dołączenia do ich grona wydawców. To wtedy dowiedziałem się czym jest content marketing (obecnie 75% moich przychodów). Odczytałem go po powrocie ze szkoły i bez większego optymizmu zaufałem pomysłowi. Na początek zarejestrowałem kilka większych portali i czekałem co się wydarzy.
Dla wyjaśnienia – Whitepress to platforma pośrednicząca między reklamodawcami a właścicielami portali i blogów. Od Seopilot-a odróżnia ich to, że nie sprzedają linków w stopce, a artykuły sponsorowane, które zawierają wiedzę, edukują czytelnika, przekierowują ruch, są znacznie bardziej wiarygodne również dla wyszukiwarek, potrafią przekazać znacznie więcej, zachęcić do zakupu czy kliknięcia w link zawarty w artykule.
Efekty nadeszły niespodziewanie szybko, już po kilku tygodniach miałem na koncie pierwsze współprace i wiedziałem, że content marketing jest właśnie tym kierunkiem, w stronę, którego chcę zmierzać.
Czy było coś jeszcze?
Chyba nie było jakoś wielu niesamowitych, nagłych wydarzeń, które mocno rzutowały na mój biznes. Chodzi generalnie o relatywne znaczenie szczegółów w strukturze wobec znaczenia całości. Swoje zrobił na pewno czas, powolne przyswajanie tematu, brak presji, włożone godziny pracy w każdą z witryn. Na pewno dużą pomoc otrzymałem od najlepszego szkolnego przyjaciela, który pomagał mi w kwestiach technicznych czy od pierwszych redaktorów, którzy pomagali mi nie oczekując niczego w zamian, wtedy, kiedy nic zaoferować nie mogłem. To raczej nie jest historia szybkiego i spektakularnego sukcesu, tylko długotrwałego budowania czegoś od zera. Uczenia się na porażkach i dostosowywania do zmieniającego rynku.
Ok, wiemy już skąd brałeś witryny, zdradzisz nam jeszcze jakieś szczegóły odnośnie ich rozwijania?
Jasne, na początku skupiałem się na treści, ponieważ to właśnie ona przyciąga czytelników a ci reklamodawców. Oczywiście nie od razu, ale z czasem dowiedziałem się jak tworzyć dobrą treść zarówno dla czytelników jak i algorytmów. Dużą wagę należy przyłożyć na pewno do tytułu. Wyznaję zasadę, że powinien on być chwytliwy, ale nie clickbait-owy – czytelnicy szybko nauczą się czy tytuły oddają rzeczywistą zawartość wpisu. Na pewno w tytule warto umieszczać też cyfry czy procenty – takie nagłówki cieszą się w moim przypadku około 15% większą popularnością. Oczywiście dobrze jest używać narzędzi do analizy SEO, dobierać słowa kluczowe i śródtytuły na podstawie zapytań użytkowników oraz naturalnie zadbać o odpowiednie ich wyróżnienie (H2). Obecnie posiadam około 30 portali, moja zdolność do pisania skończyła się już przy około piątej witrynie. Dlatego niezbędne były mi redakcje. Tych początkowo poszukiwałem głównie wśród użytkowników i znajomych. Ostatnio jednak wystawiam po prostu ogłoszenie na jednym z najpopularniejszych portali ofertowych, dostaję kilkadziesiąt zgłoszeń, analizuję je, umawiam spotkania, wprowadzam nowego redaktora w to jak dana witryna funkcjonuje i pozostaje mi już tylko doglądać czy wszystko idzie zgodnie z planem.
A jak szukasz klientów?
Jakieś 95% moich klientów to firmy, które zgłaszają się do mnie same. Wychodzę z założenia, że lepiej jest dać się znaleźć, niż nachalnie spamować swoją ofertą. Mniej więcej połowa współprac przychodzi przez platformy pośredniczące typu Whitepress czy ReachaBlogger. Jakieś 40% realizowanych współprac to firmy bądź agencje zgłaszające się do mnie mailowo a pozostała część to współprace polegające na copywriting-u, prowadzeniu witryn dla zewnętrznych firm czy działaniach SEO. Bardzo dobrze sprawdza się też w moim przypadku proponowanie czegoś więcej, niż klient chce na początku.
W praktyce wygląda to tak, że marketer promujący usługi pewnego banku zgłasza się do mnie z prośbą o wycenę publikacji zazwyczaj na jednym portalu. Oczywiście staram się odpowiedzieć jak najszybciej i poruszyć wszystkie ważne aspekty. Dodatkowo jednak dodaję notkę, że przy współpracy na większej ilości portali będziemy mogli znacznie obniżyć cenę jednostkową, jednocześnie podsyłam kilka propozycji witryn jak najbardziej zbliżonych tematycznie do wymogów klienta. Po zakończeniu współpracy staram się zawsze ją podsumować i proszę o ocenę, polecając się na przyszłość. Czasami po kilku miesiącach sam wychodzę z inicjatywą i pytam o możliwość ponownej współpracy – warto wtedy kontynuować wątek w tej samej rozmowie, ponieważ nasz rozmówca na pewno cofnie się do ostatnich wiadomości i zobaczy, że sam pozytywnie podsumował kampanię a może nawet zadeklarował chęć dalszej współpracy. Największym klientom na koniec roku wysyłam też zawsze drobne upominki jak książki, kalendarze czy kubki okraszone logo oraz dopiskiem dziękującym za zaufanie.
A jak podchodziłeś do kwestii rozliczeń? Rozumiem, że na starcie faktur wystawiać nie mogłeś?
Początkowo rozliczałem się przez umowy o dzieło czy zlecenie. Było z tym trochę roboty – nowe umowy dla każdej współpracy, ustalanie szczegółów, drukowanie, skanowanie, rozliczanie podatków a i sami klienci nie podchodzili do umów o dzieło z entuzjazmem. Wręcz przeciwnie, sporo klientów zrezygnowało ze współpracy przez niemożność wystawienia faktury.
Wraz ze wzrostem liczby klientów i pojawieniem się pierwszych poważniejszych kwot postanowiłem założyć Start-up w Akademickich Inkubatorach Przedsiębiorczości. Było to w maju 2016 roku, niemal w tym samym okresie zrezygnowałem ze standardowej ścieżki edukacji i rzuciłem studia. Decyzja ta była podyktowana nie tyle chęcią zajęcia się wyłącznie Start-upem, bo bez problemu pogodziłbym obie rzeczy. Na studiach miałem jednak nieodparte poczucie tracenia czasu, nie uczyłem się niczego pożytecznego a musiałem każdego dnia na kilka godzin pojawić się na uczelni. Do tego dotarło do mnie, że jestem typem indywidualisty i nie przepadam za zajęciami zorganizowanymi. Moja decyzja spotkała się nie po raz pierwszy z mocną krytyką otoczenia.
Mógłbyś przybliżyć nam plusy i minusy strartupu?
Na pewno plusem była społeczność, jeśli tylko chciało się z niej korzystać. W cenie 300 zł netto była księgowość, pomoc prawna i miejsca do pracy w największych miastach całego kraju – tzw. coworki, zniżki u niektórych partnerów czy szkolenia. No i chyba najważniejsza sprawa – możliwość wystawiania faktur i wrzucania wydatków w koszty. Z minusów, które mi najbardziej przeszkadzały wymieniłbym bez wątpienia dość wysokie koszty wypłacania zarobionych środków, konieczność dostarczania wszystkich dokumentów w formie fizycznej do księgowej czy nawet to, że na fakturach nie widniały dane mojej firmy tylko AIP, co też nie wyglądało bardzo profesjonalnie w oczach klientów. Poza tym, kiedy rzuciłem studia nie miałem ubezpieczenia, a AIP go nie zapewnia. Dokładając jakieś 200 zł miesięcznie mamy przez 2 letni okres preferencyjny dużo większe możliwości, autonomię, ubezpieczenie i niższe koszty wypłaty zarobków rejestrując działalność gospodarczą. Właśnie dlatego po kilku miesiącach postanowiłem porzucić inkubator i wystartowałem własną DG.
Kończąc temat inkubatora musiałbym jeszcze nadmienić, że to właśnie w Start-upie zleciłem stworzenie e-wizytówki mojej działalności co okazało się pomysłem bez wątpienia godnym polecenia. Efekt końcowy: https://cortary.pl/. Dzięki profesjonalnemu landing page-owi liczba klientów wzrosła przez podniesienie wiarygodności i zebranie najważniejszych informacji w jednym miejscu. Zatrudniłem też wtedy pierwszego pracownika, z którym jednak dość szybko się pożegnałem. Teraz mądrzejszy o doświadczenie do tematu zatrudniania podchodzę zgoła inaczej.
Co zdecydowało o rezygnacji z etatowego pracownika?
Wtedy byłem po prostu za mały na takie zobowiązanie, muszę też otwarcie przyznać, że nie potrafiłem zorganizować stanowiska pracy. Teraz, jeśli miałbym zatrudnić kogoś na stałe to podszedłbym do tego inaczej – wypisałbym wszystkie role i funkcje, które można obsadzić, stworzyłbym procesy, wyznaczyłbym cele, strategię działania, nadzorował pracę i oczekiwał konkretnych rezultatów. Wtedy jednak, jako nastolatek z naiwnym podejściem liczyłem, że ściągnięcie kogoś z doświadczeniem załatwi sprawę. Po tych kilku latach podchodzę jednak do tematu zatrudniania zupełnie inaczej i mimo, iż deleguję blisko 1 000 godzin pracy miesięcznie, to jeszcze długo nie planuję nikogo zatrudniać na pełen etat.
W takim razie jak radzisz sobie ze wszystkimi zadaniami?
Outsourcinguję.
Powiesz coś więcej? Dlaczego akurat takie rozwiązanie?
Przede wszystkim znacznie mniejsze koszty i brak ryzyka. W takiej formie nie muszę zatrudniać skończonej liczby pracowników, którzy będą znali się na wszystkim. Jeśli potrzebuję dobrego artykułu na temat samochodu – zgłoszę się do copywritera znającego się na takiej tematyce, tak samo w przypadku artykułu na temat kosmetyków, finansów czy wychowania dzieci. Podobnie sprawa wygląda w innych dziedzinach – montaż filmów, fotografia, obróbka zdjęć, księgowość czy zadania techniczne. W przypadku podzlecania konkretnego zadania wiem ile to będzie mnie kosztowało, mogę zapytać różnych wykonawców i wybrać najlepszą ofertę a później pozostać przy sprawdzonych osobach. Płacę wyłącznie za wykonanie danego zadania, ubywa mi więc ponoszenia kosztów na ubezpieczenie pracownika, miejsce pracy dla niego, chorobowe, urlopy, cały socjal i sporo papierkowej roboty.
Jeśli w danym miesiącu mam mniej pracy z zakresu fotografii to po prostu nie wydaję na to pieniędzy. Gdybym zatrudnił fotografa musiałby zapłacić mu za siedzenie lub szukać innych, często bezproduktywnych zadań. Do tego zauważyłem, że freelancerzy wykonujący dla mnie pojedyncze zadania są dużo bardziej zmotywowani i pozytywnie nastawieni do współpracy niż osoby, z którymi pracuję długi czas. Na pewno ma na to wpływ możliwość zerwania współpracy w każdej chwili i znalezienia innego podwykonawcy. Taka osoba musi starać się przez cały czas, nie tylko w newralgicznych momentach jak okres próbny, czas raportowania, badania postępów, podwyżek czy chociażby, kiedy szef patrzy.
Nie twierdzę, że takie rozwiązanie jest dla każdego, wiem, że są branże i zadania gdzie dużo lepiej sprawdzi się pracownik znający firmę, procedury i klientów. W moim przypadku outsourcing jest jednak rozwiązaniem idealnym, ponieważ niemal każda współpraca jest nowym wyzwaniem, niezależnym od poprzedniego.
Wspomniałeś na początku, że próbowałeś różnych możliwości zarabiania, czy z czasem ograniczyłeś się jedynie do działalności?
Był taki okres, kiedy zachwyciłem się zarobkami mojej małej firmy i nie robiłem niczego poza nią. Na szczęście szybko minął. Obecnie inwestuję na giełdzie, w kruszce, kryptowaluty i sporadycznie na Forex-ie. Zaangażowałem się również w marketing i sprzedaż aplikacji Restauracy, która służy do zamawiania w lokalach gastronomicznych za pomocą smartfona, pominięcie obsługi daje sporo plusów, między innymi niweluje bariery językowe, zmniejsza czas oczekiwania, daje więcej możliwości płatności czy sprawia, że braki kadrowe wśród kelnerów przestają być problemem. Osobiście nie wyobrażam sobie, żebym za 20 lat nie mógł zamówić w jakimkolwiek punkcie gastronomicznym jedzenia za pomocą własnego smartfona. To jest przyszłość, która i tak nadejdzie, udowodnił to chociażby McDonald’s z dużo mniej praktycznymi słupami do zamawiania. Do tego zaangażowałem się w szkolenie młodzieży czy wolontariaty – było to możliwe tylko dlatego, że dzięki pozbyciu się najbardziej czasochłonnych i skomplikowanych zadań za pomocą outsourcingu zyskałem masę czasu na dowolne aktywności.
Nadal rozwijasz posiadane witryny?
Tak, jest to proces, który nigdy się nie kończy. Przykładowo w dwóch witrynach wprowadzamy niedługo podcast, żeby dotrzeć również do użytkowników preferujących audio, zmieniające się prawo czy wymogi przeglądarek również wymuszają zmiany, mam na myśli na przykład RODO czy SSL-e. W najbliższej przyszłości poszerzymy nasze usługi pewnie też o kursy online czy wzmocnimy zdolności do zbierania leadów. Obecnie jednak ograniczam się właściwie do kreowania pomysłów i sposobów wdrażania. Pozostałą pracę pozostawiam poszczególnym redakcjom i tym, którzy znają się na tym lepiej ode mnie.
Ukończyłeś maraton, kilka ultramaratonów, masz też sporo innych aktywności fizycznych. Często widuje się właśnie połączenie sport i biznes. Czy dla ciebie się to łączy w jakiś sposób?
Na pewno bieganie czy wspinaczki w wysokich górach nauczyły mnie wytrwałości i cierpliwości. Coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwe do pokonania po czasie i krok po kroku okazuje się być do zrobienia. Jeśli pokonamy przeciwności losu i wytrwamy w postanowieniu to wiara we własne możliwości bardzo wzrasta.
Jak podsumowałbyś swoją drogę w kilku zdaniach?
Gdyby nie postawienie na swoim z zakupem portalu, gdyby nie kontrowersyjna decyzja o rzuceniu studiów i zajęciu się działalnością, nie nauka na błędach… to pewnie nie żyłbym teraz tak, jak wymarzyłem sobie to lata wcześniej. Możliwość pracy z kim chcę, w miejscu jakim chcę, w jakich godzinach chcę, możliwość podróżowania, wstawania o dowolnej porze, brak stresu i masa czasu na robienie tego, na co aktualnie mam ochotę to właśnie to do czego dążyłem, od kiedy zdałem sobie sprawę, że nie chcę aby moje życie było standardowe. To, że robię niemal tylko to, na co mam ochotę, jest moją wizją sukcesu i wiem, że każdy jest w stanie poprawić swoje życie dzięki nieszablonowemu myśleniu, zaryzykowaniu od czasu do czasu i determinacji, szczególnie łatwe jest to obecnie, w dobie Internetu.
Zostaw komentarz